Odkąd odgrzebałam to zdjęcie z czeluści mojego komputera, zerkam na nie codziennie, bo ustawiłam je sobie jako tło pulpitu. Muszę mieć jakiś mocny kontrast z tym co za oknem. Dzisiaj usiadłam przed moim niebieściutkim laptopem, aby napisać o kolejnej atrakcji w Stanach, którą udało mi się zobaczyć i siedziałam przez pół godziny przed białą kartką. Nie chodzi o to, że nie wiem o czym pisać, bo lista miejsc, a więc także tematów, jest długa. Moje myśli ukradła ta dziewczyna ze zdjęcia i nie potrafiłam się skupić na opisywaniu “Big Sur”, które miało być dzisiaj tematem opowieści. Continue reading
usa
Must have Kalifornia: wesołe miasteczko
W Santa Cruz wylądowałam przez przypadek, bo okazało się, że siostra mojej koleżanki z Los Angeles ma tam sporo znajomych, którzy z chęcią mnie ugoszczą. Miasteczko jest położone 1,5 godziny samochodem od San Francisco i jakby kogoś przerażały ceny noclegów w SF, proponuję się zatrzymać na noc właśnie tam. Ja spędziłam dwa dni w towarzystwie Jamesa, który jest świeżo upieczonym doktorantem i niesamowitym kucharzem. Kiedy rano zaproponował mi, żebyśmy wyskoczyli posurfować, ledwo co się powstrzymałam, żeby go nie wyściskać. Kilka dni wcześniej pierwszy raz pobujałam się na falach i marzyłam o tym, aby jeszcze gdzieś spróbować. Kalifornia jest stanem, w którym mogłabym kiedyś zamieszkać chociaż na chwilę. Pogoda jest po prostu idealna, a ludzie są piękni i żyją zdrowo. Kiedy jechaliśmy na plażę, zapytałam go:
– Czy Ty sobie zdajesz sprawę z tego, jakie masz życie? Continue reading
A jednak Las Vegas!
Sama nie wiem, jak to się stało, ale mój najbardziej spontaniczny wypad podczas całej podróży po Stanach odbył się do Vegas. Może zadziałała na mnie atmosfera tego miejsca, a może odczuwałam presję końca całej wyprawy, ale to był jeden z tych momentów, w których poczułam się jak w amerykańskim filmie. No, może jak w teledysku, bo długość tego wypadu nie może pretendować do miana filmu fabularnego. W Las Vegas spędziłam zaledwie kilka godzin. Jak cudownie brzmiałaby ta historia, gdybym jeszcze wygrała milion! A może wygrałam i tak naprawdę piszę do Was z mojego luksusowego apartamentu, stukając w pozłacaną klawiaturę? Tak wyobrażałam sobie zakończenie tej historii, ale wróćmy do początku.
Ostatnie tygodnie w Stanach poświęciłam na plądrowanie Kalifornii. Najpierw włóczyłam się po różnych miasteczkach w okolicy Los Angeles, a potem wypożyczyłam samochód na 10 dni i pojechałam wybrzeżem na północ. Do tej części jeszcze wrócę, bo wybrzeże Kalifornii to dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi (Big Sur!). Kiedy dojechałam do San Francisco i dowiedziałam się, że w ten weekend odbędzie się tam Parada Równości, wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Polacy mi nie wybaczą, jak nie udokumentuję tego wydarzenia! Postanowiłam zostać dłużej niż planowałam, przez co miałam już niewiele czasu na drogę powrotną, a wiedziałam, że Yosemite nie skreślę z listy. Kiedy zapytałam na Facebooku o to, co powinna wybrać – Paradę Równości w San Francisco czy Las Vegas, większość ludzi z Polski głosowała za kasynami. Wydaje mi się, że też bym tak odpowiedziała, gdybym podejmowała tę decyzję jeszcze w Polsce. Jednak po wielu rozmowach z Amerykanami odniosłam wrażenie, że Las Vegas jest przereklamowane. Ludzi ciągnie tam, bo to chyba jedna z najgłębiej zakorzenionych w kulturze miejscówek. Mi się najbardziej kojarzy z Frankiem Sinatrą, który w latach swojej świetności grał tam sporo koncertów i zaliczał pewnie dwa razy tyle kobiet. Jednak przy wyborze między parkiem narodowym, który tonie w bogactwach natury, a na każdym zakręcie zapiera ci dech w piersiach, a Las Vegas, nie było osoby, który poradziłby mi, abym wybrała to drugie. Dodatkowym argumentem było to, że do miejsca uciech i wiecznej imprezy po prostu lepiej jechać w grupie znajomych czy przyjaciół, a nie samemu. Tam się jedzie po to, aby obudzić się z tygrysem na drugi dzień, a ja na taki stan świadomości nie mogłam sobie pozwolić. Pojawiła się okazja wspólnego wypadu do Vegas z ludźmi, których poznałam tydzień wcześniej w Arizonie, ale niestety nie udało im się zakończyć sesji na czas. Miałam jeszcze kontakt do syna mojej kochanej babci – mormonki, która gościła mnie w Utah, ale oni z kolei wyjechali na wakacje. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały więc na to, że Vegas powinnam odpuścić. Cały poniedziałek spędziłam w Yosemite, a we wtorek rano miałam się stawić w wypożyczalni samochodów w Los Angeles. Do parków narodowych zazwyczaj wjeżdża się jedną stroną i wyjeżdża drugą, gdyż jeździ się tam bardzo wolno ze względu na ograniczenia prędkości w ochronie zwierzątek czy wijące się serpentyny. Nie opłaca się jechać z powrotem przez park, dlatego też do Los Angeles pojechałam od wschodu. Miałam zamiar prowadzić dopóki się nie ściemni, przenocować gdzieś po drodze, a rano oddać samochód.
Jechałam na południe i w pewnym momencie zobaczyłam drogowskaz – Los Angeles na prawo, Las Vegas na lewo. I po prostu skręciłam w lewo. Wszystkie argumenty przeciwko zagłuszyła cisza bezludzia. I zanim jeszcze dojechałam do miasta rozpusty, wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. Droga z Yosemite do Vegas to jedna z najpiękniejszych, jakimi jechałam. Totalne pustkowia, krajobraz zupełnie innych od tego, który widziałam przed chwilą. Ludzie, którzy mieszkają w Kalifornii to szczęściarze, bo w tym jednym stanie mają wszystkie dostępne krajobrazy z puli, którą ma dla nas kula ziemska. Jadę, jestem sama na drodze, w głośnikach leci country, a w lusterku zachód słońca. A ja jadę do Vegas!
Na miejsce dojechałam około 22 i postanowiłam, że przez kilka godzin pochodzę po centrum, a potem pojadę do LA, żeby zdążyć oddać samochód na czas. Miałam taką zasadę w podróży, że nie chodzę nigdy sama nocą po mieście, ale zapewniam Was, że Las Vegas jest chyba jednym z najbezpieczniejszych miejsc o tej porze. Na ulicach są tabuny ludzi, w tym rodzinki z dziećmi oraz pełno policji i prywatnych ochroniarzy kasyn. Ponieważ nie planowałam wcześniej tej wycieczki, to nie wiedziałam, co ja mam właściwie zrobić po przyjeździe tam. Po godzinie jazdy zatrzymałam się i napisałam do kolegi, którego poznałam w Flagstaff, bo wiedziałam, że on już parę razy był w Vegas. Powiedział mi, że mam jechać do pierwszego lepszego kasyna i zostawić tam auto, bo wszystkie parkingi w Las Vegas Strip, czyli dzielnicy z kasynami i hotelami, są darmowe. To jadę dalej! Po drodze zatrzymywałam się tylko na stacjach, aby dokupić kolejną kawę. Wypiłam ich kilka, a potem jeszcze ze dwa energetyki i powiem Wam, że wprowadziłam się dziwny stan. Mimo, że nie upiłam się w Vegas, to byłam na lekkim haju, ale czułam, że to stan idealny na to miasto. Jakie pierwsze wrażenie? Gorąco! Był środek nocy, a ja pociłam się jak w saunie. To jest miasto zbudowane na pustyni i to się czuję w Vegas. Oczywiście wszystkie kasyna są klimatyzowane, więc można tam szukać schronienia, tracąc przy okazji majątek. Było mi okropnie gorące i czułam dopadające mnie znużenie, a na myśl o prowadzeniu w nocy miałam lekki stres, ale lubię ten stan. Lubię oglądać zachód słońca na pustkowiach Kalifornii i patrzeć na księżyc w Nevadzie.
Chciałam zrobić tam dwie rzeczy – zobaczyć parę młodą, wychodząca z kaplicy ślubnej i zagrać na maszynie. Błądziłam po Caesars Palace w poszukiwaniu nowożeńców, ale jak się okazało, nie można wejść do kaplicy czy nawet przed nią, jeśli nie jest się na liście gości. Jedyna opcja, żeby to zobaczyć, to samemu wziąć ślub, ale akurat nie było żadnego chętnego pod ręką. Może następnym razem. Miłość w Vegas jest bardziej ekskluzywna, ale za to pieniądze…to jest dostępne dla wszystkich. Prawdziwa równość ras, wyznań, kultur. Każdy może zostać milionerem, co i ja miałam w planach tej nocy. Jak już schodziłam kilka kasyn, to uznałam, że pora zamienić kasę na żetony i spróbować szczęścia. I tutaj szok! Na maszynach można grać bilonami. Czy tylko ja miałam zakodowane w głowie, że tam się wrzuca monety?
Zdradzę Wam sekret, że tej nocy nie zostałam milionerką i przegrałam 10 dolarów. Najgorsze jest to, że to trwa strasznie szybko. Jeden dolar, sekunda i nic. Cała impreza jest skończona po 2 minutach, więc żeby się porządnie zabawić trzeba tam jechać z jakąś poważniejszą sumą. Ja wolałam kolejne 10 dolarów przeznaczyć na śniadanie, więc po tych nieudanych próbach zostania wielką panią, udałam się do samochodu. Czułam, że muszę się trochę przespać przed drogą, więc w moim luksusowym apartamencie na parkingu w Las Vegas ucięłam sobie energetyzującą drzemkę. Powrót nie był najprzyjemniejszy, bo nie lubię prowadzić po ciemku. Nie spodziewałam się też takiego ruchu na autostradzie o 4 w nocy. W życiu nie widziałam tylu aut na drodze i wszyscy jechali z prędkością 130 km/h. Zjechałam na lewy pas, bo byłam najwolniejsza, chociaż miałam na liczniku ponad stówę. Zostałam strąbiona kilkanaście razy przez wściekłych kierowców, ale nie mogłam sobie pozwolić na szybszą jazdę po tak małej ilości snu. W końcu dotarłam do Los Angeles, a po drodze zaliczyłam jeszcze wschód słońca w drodze. Byłam okropnie zmęczona i kiedy po oddaniu samochodu musiałam czekać na pociąg, aby dostać się do mojego gospodarza, już bez żadnych skrupułów wyłożyłam się na peronie wśród eleganckich ludzi, zmierzających do pracy. Mimo wszystko leżałam tam z uśmiechem na twarzy, bo czy mogłabym wybrać lepsze miejsce na świecie na spontaniczną wycieczkę niż Las Vegas?
Marzenia rozmnażają się przez pączkowanie
Paczkowanie polega na wytwarzaniu przez rodzicielski organizm małego fragmentu, który po oderwaniu się od rodzica samodzielnie rozwija się w identyczną genetycznie jego kopię (Wikipedia).
Do podróży po Stanach przygotowywałam się bardzo długo. Technicznie parę miesięcy, a mentalnie całe życie. Moje marzenia wysmażyły się na tyle, że można je było z głowy wyciągać prosto do rzeczywistości. Pomyślałam sobie, że uznam tę podróż za udaną, jeśli odhaczę wszystkie pozycje na liście. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że nie ma czegoś takiego jak skompletowanie listy marzeń i naiwnie wierzyłam, że wrócę do domu z pustą kartką. Nie udało się, ale nie przez to, że czegoś tam nie zrealizowałam, ale dlatego, że moja marzenia zaczęły się rozmnażać. Pączkowały. Lista zamiast pomniejszać się, zaczynała rosnąć. Na miejsce jednego pragnienia, pojawiało się natychmiast następne albo kilka więcej. Odwiedzając miejsca, o których marzyłam, poznawałam ludzi, którzy pokazywali mi swoje listy, a ja mogłam z nich pobierać materiał genetyczny do rozrodu. I tak w kółko. Wróciłam do domu napełniona celami, które zrodziły się w tej podróży i wiem, że o niektórych nigdy bym się nie dowiedziała, gdybym nie zaczęła realizować tej pierwszej listy. Marzenia są bardzo płodne. Nawet jak macie tylko jedno, to wystarczy, że zacznie działać, a potem gwarantuję, że zalęgną się następne.
Aby nie być gołosłowną, zapraszam Was na zdjęcia z porodu mojego marzenia o surfingu. Nie miałam w planach nauki pływania na desce, ale kiedy zatrzymałam się u koleżanki w Kalifornii, która zaproponowała mi darmowy instruktaż, nie mogłam odmówić. W wodzie czuję się lepiej niż na ziemi, więc byłam pewna, że mi się spodoba. Nie spodziewałam się, że ten sport opęta mną na tyle, abym poważnie rozważała jego naukę w przyszłości. I tak się stało – kurs surfingu pojawił się na mojej liście marzeń, a jego mamą jest “dzień na plaży w Kalifornii”. Mgliste wyobrażenie o tym, jak będzie wyglądał po jakimś czasie nabrało kolorów i mogę je nazwać konkretnymi słowami. Wiem, jak bolą mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia i że surfing wymaga dobrej kondycji i mniejszego tyłka. Będę do tego dążyć i wiem, że coś jeszcze pięknego się z tego urodzi, bo w świecie marzeń, wiecie, nie ma bezpłodności.
Jak żyć? W dwóch miejscach jednocześnie
Jest taki film “Szkoła uczuć”, z którego zapamiętałam bardzo dokładnie jedną scenę. Nawet znalezienie tego tytułu było ciężkie, bo za nic nie mogłam sobie przypomnieć ani aktorów, ani fabuły. Główny wątek to miłość chłopaka do chorej na białaczkę dziewczyny. Próbując zdobyć jej serce, stara się spełnić życzenia z jej listy marzeń. Jednym z nich było “bycie w dwóch miejscach jednocześnie” i zrealizował to przez zabranie jej na granicę dwóch stanów. Ja już byłam na styku dwóch kontynentów, ale nie odmówiłam sobie tej przyjemności również w Stanach. Posiedziałam trochę w dziurze między Nowym Meksykiem a Kolorado.
Jakbym miała do wyboru jedną supermoc, to chyba zdecydowałabym się na to, aby móc być w dwóch miejscach jednocześnie. Myślę o tym od czasu do czasu, kwalifikując to czasami jako negatywny skutek podróżowania. Zakochujemy się w niektórych miejscach i już zawsze będziemy do nich tęsknić. Myślałam o tym intensywnie dzisiaj, spacerując wzdłuż oceanu, jak bardzo będzie mi brakować Islandii, kiedy wrócę do Polski. Ile jeszcze może być takich miejsc, w których będę się czuła jak w domu? To mnie trochę przeraża, bo czasami mi się wydaje, że ja już nigdy nie będę chciała zasiąść w jednym miejscu. Że jak wrócę do Polski, to będę myśleć o przeprowadzce gdzieś indziej albo z powrotem tutaj. Moim największym zmartwieniem jest to, że przyjdzie dzień, w którym będzie mnie stać na kupno mieszkania, bo wtedy będę musiała zdecydować, w którym mieście i kraju. Zastanawiam się, czy taki stan mija. Może pewnego dnia obudzę się i pomyślę, że chcę w tym miejscu już zostać na zawsze. Tylko, że ja już mam takie miejsce. Mam ich kilka i to jest mój problem. Ludzie nie podróżujcie za dużo. W dupie się od tego przewraca.
Dzisiaj się budzę i już nie kocham Islandii. Już chcę być w Kolorado.
Ameryka – kraj, z którego pochodzą moje Barbie
Kojarzycie ten moment w filmach, kiedy bohater chce powiedzieć coś ważnego i zaczyna od historyki z dzieciństwa? Otóż…Kiedy byłam małą dziewczynką nie zastanawiałam się za dużo nad tym, że urodziłam się w innym kraju. Moje życie nie różniło się specjalnie od tego, które wiodły moje rówieśniczki. To było jeszcze w czasach, kiedy nie było internetu, więc zazwyczaj cały dzień spędzałam przed blokiem i w domach znajomych. Nie było gier komputerowych ani dużego wyboru na półkach z zabawkami. Kiedy bawiliśmy się w sklep, wykorzystywaliśmy patyki, kamyki, piasek i liście. Graliśmy w zbijaka, policjantów i złodziei oraz chowanego, a cały mój świat to było podwórko mojego bloku. Ameryka była dla mnie odległym, prawie nierealnym krajem, który kojarzył mi się głównie z jednym.
Lalki Barbie. Wspomniałam Wam, ze nie różniłam się niczym od innych dzieci. Oprócz tego, że byłam jedyną dziewczynką w okolicy, która miała oryginalne lalki Barbie. Nie jedną, nie dwie, ale z dwadzieścia. Barbie na rolkach, barbie w ciąży, barbie księżniczka…Do tego oczywiście cały domek z mebelkami, garażem i kilka samochodów, aby Ken mógł wozić mnie na przejażdżki. Możecie sobie wyobrazić, że miałam wtedy dużo koleżanek. Zabierałam wszędzie te lalki, chociaż z całym ekwipunkiem zajmowały ze trzy reklamówki. Tak je kochałam.
W dzieciństwie Stany to było dla miejsce, w którym powstają Barbie. I takie były moje pierwsze piękne rozważania na temat kraju, w którym się urodziłam. Kiedy udałam się w Colorado na wyprzedaż garażową i zobaczyłam ją, leżącą między innymi gratami, wiedziałam, że to będzie jedna z najcenniejszych pamiątek, jakie przywiozę z tej podróży, a ten moment był dla mnie równie podniosły jak stanie oko w oko z Wielkim Kanionem. W końcu tu dotarłam. Jestem w kraju, z którego pochodzą moje Barbie.
Zbrodnia i Kara
Na liście moich przeżyć w Stanach były różne rzeczy: tanie motele, kawa w przydrożnym barze, kino samochodowe, wyprzedaż garażowa, prom, zdanie prawka. Niektóre już Was zdążyłam opisać, inne wciąż są zamknięte w folderach i czekają aż je łaskawie kliknę (to ich słowa, nie moje). Jedne były trudniejsze w realizacji, inne stały się moją codziennością. Rzeczywistość, którą znałam głównie z filmów nagle otoczyła mnie i wciągnęła tak szybko, że zanim się nie spostrzegłam jadłam, piłam i robiłam to, co bohaterzy moich ulubionych seriali. Pięknie, ładnie i kolorowo, ale przecież Stany mają swoją mroczną stronę, prawda? Złoczyńcy, mordercy, wojny gangów i skorumpowani policjanci. Filmy i seriale na temat zbrodni można by wymieniać w nieskończoność (zapraszam z wyliczaniem się do komentarzy). U mnie na tapecie obecnie “Twin Peaks”, które zaczęłam oglądać przed wyjazdem, ale musiałam przerwać tylko dlatego, że za dużo niepokoju we mnie wprowadzał, a nie było skazane, żeby brać ze sobą tę emocję w samotną podróż. Jak szukałam pozytywnych aspektów tego, że moja podróż dobiega końca, to myślałam “ale w końcu będę mogła skończyć “Twin Peaks”. Przeżywanie tego, co dzieje się na ekranie nie jest jednak tym samym, co własne przygody. Nie spotkałam seryjnego mordercy, ani nawet zwykłego kieszonkowca, więc na podstawie tego nikt nie nakręciłby hitu kinowego z krwią w intro. Nie snułam się w ciemnej części Ameryki, ale było parę sytuacji, w których wczuwałam się w rolę czarnych charakterów, a zaczęło się już na wstępie.
Nielegalny pobyt w Europie
Zanim jeszcze stanęłam na płycie Chicago O’Hare chwila grozy nastąpiła na innym lotnisku – we Frankfurcie. Podeszłam do odprawy paszportowej i uśmiechając się, podałam panu mundurowemu swój amerykański paszport. Pan zamiast się uśmiechnąć do mnie też, zapytał
– Gdzie jest wiza?
– Jaka wiza ? Nie rozumiem?
– Ile przebywa już pani w Europie?
– Yyyyy…jakieś 26 lat?
– Obywatele amerykańscy mogą przebywać na terenie Europy bez wizy do 3 miesięcy, więc przebywa tu Pani nielegalnie.
– Ale ja mam też polskie obywatelstwo…
– Proszę pokazać dowód.
– Nie mam przy sobie…
Trochę musiałam się potłumaczyć z całego swojego życia, ale na szczęście zostałam wpuszczona na pokład samolotu i przestrzeżona, że nie mogę podróżować bez wszystkich dokumentów. Tyle się mówi o Polakach, którzy nie mogą dostać wiz do Ameryki i nigdy nie myślałam o drugiej stronie. Poznałam paru Amerykanów, którzy chcieliby mieszkać w Europie, ale musieli wrócić, bo mieli problemy wizowe. Zdobycie polskiego obywatelstwa jest możliwe tylko jeśli ma się przodków z tego kraju. W Stanach każdy może się o nie ubiegać. Kto jest bardziej restrykcyjny w tej kwestii?
Sfałszowane dokumenty
W Chicago postanowiłam zdać prawko i wyrobić sobie dowód, więc miałam komplet dokumentów i nimi posługiwałam się w Stanach. Parę osób mnie postraszyło, że jak będę podróżować w okolicach granicy z Meksykiem na polskim prawku i z amerykańskim paszportem, to mogę wzbudzić podejrzenia policjantów. Z prawkiem miałam też zniżkę na ubezpieczenie samochodu. Zresztą skoro mam się bawić w Amerykankę, to niech to będzie oficjalne. Zdarzało mi się, że ludzie dość dokładnie sprawdzali moje dokumenty. Najczęściej w motelach, gdzie najpierw zaczyna się od rozmowy (słyszą mój akcent), a potem wyciąga się dokumenty. Tani motel, samotna dziewczyna, rosyjski akcent, amerykańskie prawko…
Rosyjski szpieg
Mój przyjazd do Stanów zbiegł się z napiętą sytuacją na Ukrainie. Skoro jestem z Polski, to muszę być w tej kwestii ekspertem. Odpowiedziałam na setki pytań związanych z Putinem i wojną. Ludzie słysząc mój akcent, zazwyczaj zgadywali, że jestem z Rosji. Seria podejrzliwych spojrzeń i pytań o moje prawdziwe pochodzenia zainspirowała mnie do wejścia w skórę rosyjskiego szpiega. Używałam tego w sytuacji, kiedy nie chciałam do końca ujawniać skąd i jestem i co ja tu robię, a szczególnie, że jestem bezbronną dziewczyną, podróżującą przez Amerykę. Jasne, że ludzie reagowali śmiechem, ale… ja sama sobie wierzyłam i to mi wystarczyło.
Zabawy z bronią
Jak na prawdziwego szpiega przystało, musiałam się oswoić z bronią palną. Miałam nawet filmik ze szkolenia, ale jest z nim jakiś problem i już drugi raz nie mogę go zmontować. Udało mi się uratować tylko niewyraźne obrazy, ale mogę Wam powiedzieć, że darłam się jak głupia. Trzymanie spluwy w ręce to taka mieszanka niesamowitej siły i strachu.
Mandaty, kradzieże
Potem już było tylko gorzej. Wiecie, jak już ktoś skosztuje życia na krawędzi, to zawsze będzie mu brakować tej adrenaliny. W Teksasie nie wytrzymałam widoku ludzi w supermarketach z bronią przy pasku i popełniłam przestępstwo! Przeszłam przez tory kolejowe w niedozwolonym miejscu, a za te zabawy z prawem zapłaciłam 120 dolarów.
Myślałam, że kogoś zabiję za to, ale nie mogę Wam powiedzieć, czy to zrobiłam czy nie. Jestem dobrym szpiegiem i mordercą też. Dodatkowe umiejętności liczą się na każdym rynku pracy. Powiem Wam tylko, że gdybym to zrobiła, zakopałabym ciało na pustyni, a współrzędne zakodowała w losie loteryjnym (ktoś oglądał “Breaking Bad”?).
Przyznam się szczerze, że miałam zamiar nie płacić tego mandatu, ale jak się okazało, w Stanach bardzo poważnie podchodzą do takich spraw i za brak uiszczenia opłaty mogą wystosować nakaz aresztowania. Nikt by mnie nie ścigał przez pół Ameryki za ten jeden mandacik, ale jakby policja w innym stanie zatrzymałaby mnie za jakieś wykroczenie albo na zwykłą kontrolę, to idę do aresztu. Także tego, aż takim ryzykantem to ja nie jestem. W dzień, w którym spłaciłam karę, dostałam drugi mandat. Los chyba chciał, abym była kryminalistką na pełny etat. Nie ma czystej kartoteki. Dokładnie tego samego dnia dokonałam kradzieży, wynosząc ze sklepu z pamiątkami magnes na lodówkę, o który poprosiła mnie przyjaciółka. Myślami byłam wtedy gdzieś w Polsce i zapomniałam podejść do kasy. Po prostu wyszłam ze sklepu, obracając magnesem w ręce i uśmiechając się do pana ochroniarza. Tak to się robi amatorzy!
Szemrane towarzystwo
Podejrzanych ludzi spotykałam głównie w dwóch miejscach – w motelach i autobusach. Na ulicy jesteś w stanie szybko się ulotnić, gdy zbliża się do ciebie grupka gangsterów, ale co masz zrobić, jak ktoś taki siada na siedzeniu obok? Trzeba się zaprzyjaźnić. Dzięki temu nauczyłam się slangu i poznałam kilka ciekawych historii. W motelach było podobnie. Obracasz się, a za tobą stoi pan z prostytutką i chcą wynająć pokój na godzinę. Towarzystwo godne kryminalistki, mówię Wam. Najwięcej czasu w towarzystwie kryminału, mimo bycia takim hardkorem, spędziłam, oglądając serial “Orange is the new black” na pokładzie samolotu w drodze do domu.
Poleca zdegenerowana Kara Boska
#moje noce w tanich motelach
#Motel
Tani motel to jeden z mocniejszych symboli kultury amerykańskiej. Zatrzymują się tam przestępcy, którzy uciekają przed policją, seryjni mordercy ukrywający swoją tożsamość, prostytutki przyjmujące klientów na godzinę. Chyba wszystkie filmy drogi, opowiadające o Stanach, mają chociaż jedną scenę w motelu. Pierwszy raz zatrzymałam się w miejscu, które nie wyglądało jak klasyczny motel, bo był to bardzo duży budynek w środku miasta, chociaż jeśli chodzi o jego mieszkańców, to na pewno znalazłby się wśród nich ktoś z kartoteką. Ściany były tak cienkie, że musiałam dwa razy wstawać z łóżka, gdyż sąsiedzi poruszali nim, uprawiając seks. W tym czasie zdążyłam zrobić pranie i sałatkę. Pierwszej nocy przestawiłam sejf pod drzwi, aby dodatkowo zablokował wejście. Nie działo się tam nic, co mogło wzbudzać mój niepokój, ale wyobrażenie motelu jako miejsca niebezpiecznego sprawiło, że odkąd przekroczyłam próg pokoju, wmawiałam sobie, że coś się wydarzy. Po kilku wizytach w takich miejscach przestałam się bać, a mój strach pojawiał się tylko, kiedy miałam do tego poważne powody (strzały, krzyki, takie tam). Powiem Wam, że mi tak bardzo nie przeszkadzały syf czy smród (chociaż nie wiem jakim cudem pokoje dla niepalących przesiąknięte są dymem), bo na to w podróży trzeba być przygotowanym. Dla mnie najważniejsza jest obsługa i uważam, że w takim miejscu liczy się to bardziej niż gdziekolwiek indziej. W Nowym Meksyku spałam w motelu prowadzonym przez hinduską rodzinę, która mieszkała na jego terenie w specjalnej przybudówce i to dawało mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Z kolei pod San Francisco nawet recepcjonista sprawiał, że czułam się nieswojo,a pokoje można było wynajmować na godziny. W tym motelu było jak z filmu – słyszałam strzelaninę, pijana kobieta dobijała mi się w nocy do drzwi i widziałam prostytutki, wynajmujące pokój na godzinę. Klasyk.
#Tani
Nie wzięły się więc znikąd te sceny z filmu, ale jedno jest na pewno przekłamane – przymiotnik “tani”. Pokoje kosztują mniej niż te w normalnych hotelach, a hostele właściwie nie istnieją, ale średnia cena za noc w motelu to 65 dolarów. Najdrożej jest oczywiście w dużych miastach, gdzie nie dość, że płaci się dużo, to jeszcze można wylądować w bardzo złej dzielnicy. Najprzyjemniejsze motele są w miejscowościach turystycznych, oddalonych od dużych miast. Na przykład w południowej części stanu Utah płaciłam po 30-40 dolarów za noc, a moimi sąsiadami byli głównie turyści. Piszę o tym, bo mi też wydawało się, że tani motel to będzie wydatek rzędu 20 dolarów i mocno się zdziwiłam, sprawdzając przykładowe ceny przed wyjazdem. Spotkałam też osoby, które wybierają się do Stanów i planują “a, spać to będziemy w jakiś tanich motelach”. Oczywiście zależy, na ile ktoś się wybiera, ale noclegi (nawet w motelach) to moim zdaniem jeden z najdroższych wydatków w podróżowaniu po Stanach. Cena spada, gdy podróżuje się w dwójkę, gdyż w motelach nie ma jedynek, więc osoba podróżująca samotnie dostaje pokój z podwójnym łóżkiem i za taki musi zapłacić, niezależnie od tego, ile osób na nim śpi. Ja bardzo ograniczałam ilość noclegów w motelach, również ze względów finansowych, chociaż po jakimś czasie polubiłam te obskurne pokoiki i ich wyjątkową atmosferę.
#Mój
Tani motel już nie kojarzy mi się z przestępczością, chociaż w tej mieszance wspomnień jest jakaś domieszka lekkiej niepewności. W hotelu czujesz się komfortowo i nie myślisz nad tym, gdzie się znajdujesz i czy czasami nie wydarzy się coś niespodziewanego. Miałam świadomość tego, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce dla samotnie podróżującej blondyny, ale powoli zaczęłam je zadomawiać. Tani motel stał się mój. Ponieważ wszystkie te pokoje wyglądają bardzo podobnie, mają ten sam zestaw mebli i urządzeń, za każdym razem czułam się jakbym otwierała drzwi tego samego pomieszczenia. Po jakimś czasie miałam nawet swoje rytuały, a w ciągu jednego dnia byłam w stanie wprowadzić pokój w stan wielkiego bałaganu. Goszcząc u ludzi, człowiek stara się trzymać swoje rzeczy w jednym miejscu i zachowywać się kulturalnie. Myślę, że motel był takim miejscem, w którym mogłam dać upust swoim złym nawykom i poczuć się właśnie jak…w domu. Wiecie co? Miałam to na swojej liście rzeczy do zrobienia, ale nigdy nie myślałam, że te miejsca będą tak ważne w mojej podróży. Pamiętam, że był nawet taki dzień, kiedy zwiedzałam jakieś nudne muzeum i nie mogłam się doczekać, kiedy dojadę do motelu i zobaczę swój pokój. Brzydota tych miejsc czyniła je dla mnie pięknymi. Tylko tam miałam czas na pisanie, długie rozmowy z rodziną czy przyjaciółmi i …pranie! Moje pobyty w tanich motelach to też opowieść o tym skrawku samotności w podróży. Wierzcie mi, że w podróżowaniu solo często ma się bardzo mało czasu dla siebie. Kiedy zatrzymywałam się u kogoś, to oprócz tego, że zwiedzałam dane miejsce, to jeszcze chciałam spędzić czas z osobą, u której jestem i poznać ją na tyle, na ile mam czasu, a zazwyczaj miałam go mało. Nawet w podróży ludzie dosiadali się do mnie, zaczepiali, zagadywali i uważam to oczywiście za pozytywny skutek podróżowania w pojedynkę, ale te noce w motelach dawały mi chwile samotności potrzebne do zachowania równowagi. Chwila ciszy, wytchnienia czy po prostu rozmyślania o kosmosie/patrzenie w sufit. Z drugiej strony pokój w motelu to także ciemna strona samotności. W gorszych chwilach jesteśmy zdani tylko na siebie. O tym, że nie ma nikogo obok przypominają lustra i cienie na ścianie, a nawet odbicie w telewizorze. Wstaję i robię zdjęcia. Czuję się samotna jak nigdy w życiu i jednocześnie zainspirowana w tak dziwny sposób, że każdy przedmiot w tym pokoju wydaje mi się być osobnym wersem pięknego wiersza. Nie wychodzę nigdzie po zmroku, a nie ma nikogo z kim można porozmawiać, więc rozglądam się po pokoju i naglę widzę wszystko inaczej. Widzę swoją samotność, dobrą i złą, w porozrzucanych ubraniach i w swoim odbiciu. Myślę, że można z tych zdjęć wyczytać dużo więcej, ale pozostawiam to Tobie.
Kilka rzeczowników z Nowego Jorku
Lubię takie niespodzianki. Spodziewasz się, że coś cię przygniecie i zmęczy, a nagle okazuje się, że to jest jedno z tych miejsc na kuli ziemskiej, do którego zawsze będziesz chciał wrócić. Kiedyś przeczytałam na blogu kolegi (Bartek pamiętasz jeszcze, że miałeś bloga?), że niektóre miejsca czekają na nas. Utkwiła mi ta fraza w głowie i nagle wyskoczyła z szufladki, wygrzebując się spod bielizny, kiedy chodziłam ulicami Nowego Jorku. Czułam się tak jakbym nie musiała się z tym miastem zapoznawać, mimo że wszystko było nowe. Może niektórzy już zauważyli, że jestem miłośniczką wsi i miasta zazwyczaj mnie rozczarowują. Nowy Jork mnie uwiódł w taki sposób, że nawet widząc jego mankamenty, już nie mogę przestać go kochać. Oczywiście były miejsca, z których połowę ludzi wysłałabym na Marsa (żadna kara, raczej nagroda), ale wydaje mi się, że i tak jak na ogromną metropolię, tłum nie przytłacza za bardzo. Bo problemem zawsze jest tłum, który uważam za osobny byt. Jeśli możesz rozróżnić jednego człowieka od drugiego i jeszcze masz czas, aby mu się przyjrzeć, to jest fajnie.
Zwiedzanie
Być może czerpałam większą przyjemność ze zwiedzania Nowego Jorku, bo znalazłam swój sposób na duże miasta. Nie pędzę na złamanie karku. Nie staram się zaliczyć wszystkich atrakcji. W tym mieście ułatwia to fakt, że po Manhattanie naprawdę można chodzić. W wielu miastach miałam ten problem, że bardzo dużo czasu spędzałam w metrze. Manhattan złaziłam wzdłuż i wszerz.
Być może przegapiłam parę ważnych atrakcji, ale nie lubię presji, która towarzyszy zwiedzaniu według przewodnika. Miałam też to szczęście, że zatrzymałam się u ludzi, którzy bardzo dobrze znają miasto i mogli mi doradzić, jak szybko gdzieś dotrzeć albo co mogę sobie darować. Jedną z takich rzeczy była Statua Wolności. Widziałam ją oczywiście z daleka, ale zrezygnowałam z wycieczki na wysepkę, na której ona stoi. Jak będę stała pod nią, to i tak jej właściwie nie zobaczę. Miałam już doświadczenia z Wieżą Eiffla, której wolałabym nigdy nie zobaczyć z bliska. Nie mówiąc o tym, że wycieczka na Statuę zajmuje pół dnia, które lepiej poświęcić na łażenie ulicami Manhattanu. Jeśli chcecie mieć fajny widok nie tylko na Panią Wolność, ale także na cały Manhattan, to polecam przejażdżkę promem na Staten Island (za darmo).
Nie zdziwcie się tylko, jak zostaniecie otoczeni przez uzbrojonych po zęby żołnierzy i łódki z karabinami. Czasami przypadkowo wpadałam na jakąś super ważną atrakcję np. jaja byka, które trzeba dotknąć, aby mieć szczęście. I wszyscy ludzie tak robią, bo ktoś powiedział, że tak trzeba.
Przy Wall Street zabłądziłam na mały cmentarz i tam spędziłam więcej czasu niż przy budynku giełdy.
Odkryłam też nowy sposób na fotografowanie wieżowców, po tym jak któryś raz próbowałam zrobić zdjęcie budynku, aby nic go nie przysłaniało. A właściwie dlaczego? W Nowym Yorku jest dużo drzew i zieleni, więc postanowiłam nie oddzielać natury od cywilizacji (to się nazywa dopisywanie ideologii do głupich pomysłów).
Moje ulubione (jakby ktoś chciał zorganizować wystawę pt. Budynki i drzewa Nowego Jorku, to mam dużo materiału).
Raz nawet zrobiłam awangardowe zdjęcie: drzewa w budynku!
Architektura
Nowy Jork ma sporo pięknych budynków, a niektóre z nich są wspominane w przewodnikach, więc nie można popadać w całkowitą manię bycia niezależnym podróżnikiem. Most Brookliński (cały czas miałam w głowie Stare Dobre Małżeństwo) należy do tych atrakcji, które chętnie bym zaliczyła jeszcze raz.
Ten sam tytuł “ponownego zaliczenia” przyznaję dla Dworca Centralnego.
Największe wrażenie robi jego wnętrze.
Te, których nazw nie pamiętam też były imponujące.
Oraz “zwykła” nowojorska architektura mieszkalna.
Trafiłam też do paru miejsc, które są mniej lub bardziej znane z seriali. Hotel Empire na pewno kojarzą miłośnicy Chucka Bassa z serialu “Gosspi Girl”.
A to mieszkanko będzie znajome dla fanów “Seksu w wielkim mieście”.
Ulice
To, że postanowiłam zwiedzać po swojemu i omijać pewne główne atrakcje albo spędzać na nich bardzo mało czasu (z Time Square uciekłam w boczną uliczkę po 5 minutach), pozwoliło mi poddać się ulicom Nowego Jorku i bez presji chodzić nimi, czekając na to, jakie mi podsuną obrazy.
Różnorodność
Przy zwiedzaniu dużych miast w Stanach trzeba trochę uważać na to, do jakiej dzielnicy się wkracza. Najlepiej poczytać trochę wcześniej o tym, które części miasta są uznawane za niebezpieczne. Często jest tak, że dzielnica bogatych senatorów graniczy z dzielnicą przestępczą. W Nowym Jorku takie miejsca są poza Manhattanem, więc można bez obaw chodzić gdzie się chce. Nowy Jork jest też uważany za jedno z bezpieczniejszych dużych miast ze względu prowadzoną przez miasto ostrą politykę wobec przestępców. Ja czułam się tam bardzo bezpiecznie. Na prawie każdym rogu widziałam policjantów, którzy stali w miejscu i byli do dyspozycji przechodniów.
Dzięki temu poczuciu bezpieczeństwa można łazić po różnych zakątkach Manhattanu i czerpać z różnorodności tych dzielnic. Mnie się chyba najbardziej spodobało Chinatown.
Ale przywiało mnie nawet do polskiej dzielnicy – Greenpoint na Brooklynie. Podobno robi się to coraz bogatsza dzielnica i ludzie wykupują od Polaków stare domy za grube pieniądze.
Zieleń i odpoczynek
Nowojorczycy mają opinię zestresowanych i znerwicowanych ludzi. Ci, których widziałam na ulicach wyglądali mi na wyluzowanych. Nie dziwię się, że są niemili dla turystów, bo jakby mnie ktoś zaczepiał codziennie w drodze do pracy, pytając o Empire State, to też bym pewnie na niego fuczała. Ja nikogo nie pytałam o drogę, więc mogłam obserwować tylko uśmiechniętych i spokojnych mieszkańców. Relaksacje w codziennym szybkim życiu umożliwiają im parki, których w Nowym Jorku jest na pęczki. Jeśli idziesz obrośnięta betonem już jakąś chwilę, to wiedz, że za rogiem na pewno czeka na zielona oaza.
Nie mówiąc o tym, że Central Park zajmuje prawie pół Manhattanu!
Most Kevina, na którym zaprzyjaźniał się z panią od gołębi.
Bryant Park. Bardzo skromny i mały park, ale dużo się tutaj dzieje: wystawy, koncerty, aktywności dla dzieci.
Washington Park – tutaj spotkałam sporo młodych ludzi, gdyż mieści się od niedaleko budynków uniwersytetu.
Moim ulubionym parkiem w Nowym Jorku (patrzcie, patrzcie, ma swój park) jest High Lane Park. Miałam tam nie jechać, ale po pobycie na Time Square szukałam jakiegoś miejsca, gdzie mogę dojść do siebie…
High Lane to nowy obiekt w mieście, więc nie każdy jeszcze o nim słyszał i wciąż jest jeszcze w trakcie zmian. Przez długie lata była to opuszczona trasa kolejowa, którą przerobiono na miejsce zieleni i artystycznych wydarzeń.
Dzianie się
W Nowym Jorku ciągle coś się dzieje. Odkrycie roku co? Dla mnie było, bo tak sobie pomyślałam, że jeśli już miałabym mieszkać w mieście, to właśnie takim jak Nowy Jork. Jeśli już sprzedać duszę diabłu, to za najwyższą stawkę.
MOMA – jedno z miejsc na mojej liście “must see”. Nie robiłam zdjęć obrazom, bo to musicie sami przeżyć, ale naprawdę warto. W piątki wieczorem jest za darmo, jakby ktoś chciał zaoszczędzić 25 dolarów.
Wstąpiłam też na chwilę do Muzeum Historii Naturalnej, ale byłam w takim niedawno w Chicago, więc nurkowałam głównie po podwodnym świecie. Cena przy wejściu jest tylko ceną sugerowaną, więc możecie za wejście zapłacić np. 1 dolara (możecie i 100).
Muzeum Indian Amerykańskich jest dość skromne, jak na tak bogatą kulturę, ale i tak spędziłam tam sporo czasu. Spójrzcie na te stroje. Gdybym była projektantem mody, to bym się nimi inspirowała.
Przeżycia
Na mojej liście przeżyć było odwiedzenie Nowego Jorku, pójście do MOMA, Central Parku i innych miejsc, które Wam pokazałam, ale udało mi się też spełnić kilka marzeń, które nie były przypisane do konkretnych miejsc.
Open house, czyli oglądanie mieszkania na sprzedaż, które zostało przerobione z magazynów na ryż.
Kupienie kart baseballowych które już nie są produkowane w sklepie z cukierkami.
Musical na Broadway. Ja byłam na “Chicago” i polecam każdemu. Po obejrzeniu tego występu będziecie się zastanawiać za co film dostał te wszystkie nagrody.
Przejechanie się nowojorskim metrem.
Napis na niebie zrobiony przez samolot.
Zjedzenie śniadania u Tiffany’ego.
Bycie nonszalancką, żującą gumę Amerykanką, której udaje się złapać taksówkę na Time Square (mimo, że nie trwa to szybko).
Jeśli ja polecam odwiedzenie takiego dużego miasta, to świat upadł na głowę, ale tak , tak, tak! P.s. Chcecie więcej filmików?
Przeżyłam Chicago
Chicago zajęło w moim planie podróży szczególne miejsce, bo to tutaj pobrano mój pierwszy odcisk palca. To nie mój pierwszy raz w tym mieście, więc potrafiłam się odnaleźć w centrum i na przedmieściach, na których mieszkałam. Mam dla Was kilka pocztówek z Chicago, chociaż chyba nikt nie wysyła widokówek ze swojego rodzinnego miasta (ktoś z Was tak robi?). Wszystkie główne atrakcje mieszczą się w centrum, więc jeśli zatrzymujecie się na dzień czy dwa to wystarczy, że zostaniecie w tzw. chicago loop.
Restauracja Michela Jordana
Przed którą to czatowałam na niego z kawą ze Starbucksa. Lans bejbe! Prawda jest taka, że już jej nie kupuje, bo jest za droga.
Jeden z głównych symboli Chicago tzw. fasolka, chociaż mi się bardziej podoba jej prawdziwa nazwa, czyli “brama nieba”. Lubię sztukę, która koresponduje z rzeczywistością i zmienia się pod jej wpływem. Miejsce często wykorzystywane w popkulturze. Może kojarzycie ten teledysk?
Jeszcze nie jest w użytku, ale chyba łatwo rozpoznać, co to za miejsce.
Moim zdaniem muzea w Stanach są ciekawsze i bardziej interaktywne. Nie bałabym się tam zabrać dzieciaka na cały dzień. W muzeach odbywają się śluby i inne imprezy, a miejsce to jest żywą częścią współczesnego miasta. Na pierwszym zdjęciu dinozaur przed Muzeum Historii Naturalnej ubrany w koszulkę drużyny hokejowej Chicago.
Co jest ze mną nie tak?!
W tym muzeum trafiłam na wystawę prac, w których artysta miksuje kulturę indiańską z popkulturą. Od tego czasu w każdym mieście szukam muzeum Indian albo galerii, która wystawia takie prace. Dotarło do mnie, jak mało znam ich sztukę, zwyczaje, ubiory, kolory
Widok na Chicago z Willis Tower:
Widok na Karę z Willis Tower
Większość mieszkańców Chicago mieszka na jego obrzeżach. Jeśli wybierają się na imprezę do centrum wynajmują hotel w swoim własnym mieście, bo dojazd taksówką wychodzi drożej.
Kuzynka zabrała mnie na taką nocną eskapadę i wybrałam wizytę w klubach, w których grają bluesa. Jeśli kiedyś będziecie szukać takich uciech w wietrznym mieście, musicie zajrzeć do tego klubu.
W Chicago byłam też na meczu baseballa pomiędzy drużyną White Sox a nie pamiętam kim. Moim marzeniem było zobaczyć mecz koszykówki, ale bilety w tym czasie kosztowały 800 dolarów!
I spełniałam inne mniejsze marzonka (a dla niektórych mrzonka). Nauczyłąm się, jak łapać piłkę i nabyłam własną rękawicę do baseballa ( od hipisów).
Pograłam w koszykówkę przed domem, rozwiązując w między czasie jakiś ważny problem.
Zapoznawałam się z innymi sportami narodowymi.
Miałam na sobie mundur amerykańskiego żołnierza (uwaga, pogrubia!),
Pozwoliłam kuzynowi rozwalić jego ciasto urodzinowe na mojej twarzy (teraz czas na odwet).
Byłam świadkiem bójki w country barze i poznałam barmankę z prawdziwego zdarzenia oraz zostałam upita przez Amerykanów drinkami “Scooby Doo”.
Przewiozłam swój tyłek limuzyną.
Załatwiłam milion formalnych i urzędowych spraw, a najbardziej z nich ucieszyło mnie założenie konta, gdyż dostałam swoje własne czeki. Nie wiem, co z nimi robić, ale jeden już wypisałam. Przypomniał mi się film “Catch me, if you can” i niesamowite zdolności głównego bohatera do podrabiania czeków. Chyba zrobię jakąś własną podróbę i wyślę komuś chętnemu do realizacji. Zgłaszać się na maila submit@karaboska.com. Wybiorę osobę, która podpowie mi, z czego najlepiej podrobić czek.