Pytanie o to, czym najlepiej podróżować po Stanach często przewija się w mailach czy rozmowach prywatnych. Wiecie już, jak to ze mną jest. Nie jestem blogerem przewodnikowym, który udzieli Wam skrupulatnie wszystkich praktycznych informacji. To nie mój styl, nie moja bajka. Czasami robię rzetelny risercz na dany temat, a potem i tak piszę po swojemu, opierając się głównie na zdjęciach, które odświeżają mi pamięć. Nie jestem najlepiej zorganizowaną osobą na świecie, więc wiem, że na pewno są lepsze czy tańsze rozwiązania. Spędziłam jednak w Stanach 3 miesiące i dotarłam z jednego końca na drugi, więc coś w tym temacie mam do powiedzenia. Każdy tekst z praktycznymi wskazówkami traktuje w taki sposób: ja Wam mówię, jak to u mnie było, a Ci którzy też mają w tym temacie coś do powiedzenia, dodają swoje w komentarzach i budujemy oparty na doświadczeniach (a nie na wikipedii czy relacjach z drugiej ręki) poradnik. Może nie dowiecie się ode mnie nazw wszystkich wypożyczalni samochodów, ale o tym powie Wam wujek Google. A od cioci Kariny usłyszycie za to, który środek transportu jest najbardziej inspirujący. No to wio! Continue reading
USA
Trasa wycieczki po Kalifornii
Spędziłam w USA 3 miesiące i miałam czas, aby pojechać w kilka różnych miejsc. Stany Zjednoczone są ogromne i jeśli ktoś wybiera się tam na dwa czy trzy urlopowe tygodnie to nie ma szans, aby zobaczył wszystko. Nawet ja, po tych 3 miesiącach, miałam wrażenie, że ominęłam sporo ciekawych miejsc. Kiedy jestem pytana, gdzie mi się najbardziej podobało, to odpowiadam, że wszędzie, bo dla mnie ta podróż ma sens tylko w całości. Jeśli miałabym doradzać komuś, gdzie pojechać na krótszą wycieczkę, to poleciłabym Kalifornię. To stan, który ma wszystkie możliwe cuda świata u siebie, a pogoda jest tam po prostu idealna. Pomyślałam, że podzielę się z Wami tym, jak wyglądała moja trasa, bo spędziłam tam akurat 3 tygodnie, czyli tyle, ile zazwyczaj ludzie przewidują na taką wyprawę. Może się komuś przyda przy planowaniu swojej wycieczki. Ja żałuję, że nie zajechałam dalej na północ, ale nie starczyło już czasu i pieniędzy. Continue reading
Jak nie zwiedzać parków narodowych
Yosemite National Park to jedno z najpiękniejszych miejsc w Kalifornii i miałam je na swojej roboczej liście jeszcze jak podróż do Stanów była mglistym marzeniem. Wyrwałam kartkę z zeszytu i zapisałam “Wielki Kanion”, a potem “Yosemite”. Oba miejsca robią ogromne wrażenie i wprawiają człowieka w stan “skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy”, ale gdybym miała wybierać, gdzie chciałabym wrócić, to zdecydowanie byłoby to Yosemite. Przede wszystkim dlatego, że za mało tam zobaczyłam i winę zwalam na siebie, gdyż źle to rozplanowałam. Do wizyty w parkach narodowych najlepiej się przygotować. Continue reading
Miejsce, do którego bym uciekła gdybym miała przed czym – Big Sur
Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o miejscu, które trzymam na czarną godzinę. Na dzień, w którym będę miała przed czym się schować. Kiedy on nadejdzie, spakuję się i pojadę właśnie tam. Nie jestem wcale oryginalna w swoim zachwycie, bo pojechałam tam pod wpływem notek z innych blogów i opisów z książek autorów, którzy zachwycali się tym miejscem od wieków. Big Sur to region przy wybrzeżu Kalifornii, na drodze pomiędzy Los Angeles i San Francisco, czyli idealna odskocznia w dzicz między dwoma miastami. Continue reading
Kim są nasi nieznajomi?
Odkąd odgrzebałam to zdjęcie z czeluści mojego komputera, zerkam na nie codziennie, bo ustawiłam je sobie jako tło pulpitu. Muszę mieć jakiś mocny kontrast z tym co za oknem. Dzisiaj usiadłam przed moim niebieściutkim laptopem, aby napisać o kolejnej atrakcji w Stanach, którą udało mi się zobaczyć i siedziałam przez pół godziny przed białą kartką. Nie chodzi o to, że nie wiem o czym pisać, bo lista miejsc, a więc także tematów, jest długa. Moje myśli ukradła ta dziewczyna ze zdjęcia i nie potrafiłam się skupić na opisywaniu “Big Sur”, które miało być dzisiaj tematem opowieści. Continue reading
Must have Kalifornia: wesołe miasteczko
W Santa Cruz wylądowałam przez przypadek, bo okazało się, że siostra mojej koleżanki z Los Angeles ma tam sporo znajomych, którzy z chęcią mnie ugoszczą. Miasteczko jest położone 1,5 godziny samochodem od San Francisco i jakby kogoś przerażały ceny noclegów w SF, proponuję się zatrzymać na noc właśnie tam. Ja spędziłam dwa dni w towarzystwie Jamesa, który jest świeżo upieczonym doktorantem i niesamowitym kucharzem. Kiedy rano zaproponował mi, żebyśmy wyskoczyli posurfować, ledwo co się powstrzymałam, żeby go nie wyściskać. Kilka dni wcześniej pierwszy raz pobujałam się na falach i marzyłam o tym, aby jeszcze gdzieś spróbować. Kalifornia jest stanem, w którym mogłabym kiedyś zamieszkać chociaż na chwilę. Pogoda jest po prostu idealna, a ludzie są piękni i żyją zdrowo. Kiedy jechaliśmy na plażę, zapytałam go:
– Czy Ty sobie zdajesz sprawę z tego, jakie masz życie? Continue reading
Podróże kształtują: od hamburgera do spaghetti z cukini
Podróże kształcą. Dowiadujemy się więcej o odwiedzanym kraju, jego kulturze, historii, geografii. Pogłębiamy swoją wiedzę. Jeśli miejsce jest szczególnie bliskie naszemu sercu, to z podwójnym zapałem chłoniemy wszystko, co z nim związane. W Stanach chciałam kosztować wszystkiego co amerykańskie, więc serwowałam sobie to, co jedzą ludzie wokół mnie. Przyjeżdżam na nowy ląd i zajadam się.
Kuchnia amerykańska
Na śniadanie oczywiście płatki z mlekiem, które akurat było moim polskim śniadaniem przez całe dzieciństwo za sprawą wysyłanych do mnie w paczce od rodziny kellogsów (tak je nazywaliśmy z bratem).
Kuzynka zaserwowała mi typowo amerykańskie połączenie słodkiego ze słonym, czyli jajko sadzone z gofrem oblanym syropem klonowym.
Kanapki z masłem orzechowym to drugie śniadanie każdego nastolatka.
Dałam się nawet namówić na to obrzydlistwo – macaroni&cheese. Kiedyś dostałam to w paczce, ale myślałam, że jest przeterminowane i wyrzuciłam. To nie było zepsute. To po prostu tak smakuje.
W zależności do tego w jakim mieście byłam, jadłam lokalne specjały. W Nowym Yorku oczywiście bajgiel z kawą
W moim rodzinnym mieście (haha) specjałem są chicago style pizza – grube ciasto umoczone w oleju oraz hot-dog z cebulą.
Na meczach baseballa pije się piwo i je niezdrowe przekąski, podawane w kasku.
Nie mogło w moim jadłospisie zabraknąć hamburgerów. Powiem Wam, że McDonald’s nie jest najpopularniejszym miejscem, w którym Amerykanie zajadają się tym przysmakiem. Mc’Donald’s jest najtańszy i spędzałam tam naprawdę dużo czasu, bo zawsze się jakiś znajdzie przy drodze, a poza tym masz pewność, że złapiesz dobry internet. Naprawdę rzadko jadłam tam cokolwiek. Zazwyczaj brałam mrożoną kawę, do której smaku tak się przyzwyczaiłam, że po przyjeździe do Polski pierwsze co zrobiłam rano po przebudzeniu, to wsiadłam do auta i pojechałam po mrożoną kawę do Mc’Donald’sa. Nie mogłam przeżyć faktu, że u nas nie smakuje tak samo. Wracając do hamburgerów, Amerykanie częściej jedzą je w sieci Five Guys.
Moim absolutnym faworytem jeśli chodzi o fast foody jest “In&Out”. To sieć restauracji na zachodnim wybrzeżu, szczególnie popularne w Kalifornii. Wszystko, łącznie z mięsem, jest świeże i pochodzi z lokalnych farm. Nie będzie to przesada jeśli powiem, że mają tam najlepsze hamburgery, jakie jadłam w życiu i wybrałam to na mój ostatni posiłek w Stanach.
Co innego jeść hamburgera w knajpie, a co innego na prawdziwym barbecue w ogródku. Taką okazję miałam na południu Ameryki, gdzie panuje szczególne przywiązanie do amerykańskich dań.
Na południu najważniejszym składnikiem dania jest fasola. Cokolwiek nie zamówiłam w restauracji, zawsze dostałam do tego fasolę, którą hodowali na tych ziemiach Indianie.
Na południu je się dużo grillowanej wieprzowiny, fasoli i kukurydzy pod różną postacią. Moim ulubionym przysmakiem są tzw. hush puppies (brązowe kulki na zdjęciu poniżej), czyli słone ciastka z kukurydzy, które zostało wymyślone przez niewolników.
Soczystym amerykańskim przeżyciem było też zjedzenie krwistego steka (niestety nie mam zdjęcia), ale przekażę Wam to, co powiedziała mi moja kuzynka, specjalistka od tego dania. Nie wolno Wam w USA zamówić steka done czy well done. Stek ma być krwisty, bo inaczej jest to marnowanie pieniędzy.
Najbardziej tradycyjną przekąską jest oczywiście sandwich, ale te miejsca szczególne, które odwiedzałam miały swój klimat, historię, sekretny składnik czy sos, który jest podawany tylko w tym miejscu. Można już chyba mówić o kulturze jedzenia kanapek i przywiązaniu do tradycji ich przyrządzania. Bary kanapkowe podobały mi się zdecydowanie bardziej niż hamburgerownie.
Z przekąsek ulicznych, oprócz hot-dogów z budki, często sprzedawane są także precle. Tego jadłam w Chicago, pył ciepły i pyszny.
A za tego zapłaciłam 4 dolary, bo sprzedawca dał mi cenę dla naiwnych turystów. Nie kupujcie jedzenia na Time Square.
Gotowaną kukurydzę kupiłam sobie w wesołym miasteczku jak pan Bóg przykazał
Pecan pie to ciasto, które często pojawia się amerykańskiej literaturze, gdyż gości na stołach z okazji różnego rodzaju świąt. Ja jadłam je w Teksasie na imprezie dla dzieci żołnierzy.
Moja ulubiona jedzeniowa historyjka wiążę się z pączkami z Krispy Kreme, które są legendą na południu Ameryki. Jeśli w restauracji świeci się czerwona lampka to znaczy, że pączki są jeszcze ciepłe. Kiedy opowiadałam moim gospodarzom w Północnej Karolinie, że ciekawi mnie, czy amerykańscy policjanci naprawdę ciągle jedzą pączki, stwierdzili, że musimy to sprawdzić i czatowaliśmy na nich na stacjach benzynowych. Kiedy w końcu jednego dorwaliśmy, to powiedział, że nie je pączków, ale może sobie zrobić zdjęcie.
Kuchnie świata
Mimo, że kuchnia amerykańska kojarzy się głównie z fast-foodami, to tak naprawdę w Stanach, a szczególnie w dużych miastach je się przede wszystkim dania ze wszystkich krajów świata. W Nowym Yorku próbowałam dużo różnych pyszności z najodleglejszych zakątków. W Stanach głównie jada się na mieście, więc Amerykanie próbują bardzo różnych rzeczy. Na przykład na sushi zostałam zaproszona przez farmera z południa, który dzień wcześniej serwował mi tłuste hamburgery.
Najbardziej popularna jest chyba kuchnia meksykańska. Ja najczęściej jadałam w Chipotle, bo tam jest najtaniej.
Miałam też okazję spróbować tej kuchni przyrządzonej przez Meksykankę, u której nocowałam w Teksasie.
Na drugim miejscu jest kuchnia azjatycka, a szczególnie popularne są chińskie bary, w których za kilka dolarów możesz jeść, ile zdołasz.
To podobno ulubione danie Michela Jacksona, ale za nic nie potrafię sobie przypomnieć, jak się nazywało.
W Nowym Yorku właściwie co chwilę trafiłam na jakieś uliczne budki z egzotycznym jedzeniem i trwoniłam tam swój majątek, chociaż niektóre potrawy było zaskakująco tanie. Za te pierożki z naleśnikiem zapłaciłam 4 dolary (tyle samo, co za jednego suchego precla).
Dla ciekawostki Wam powiem, że dania w MOMA są ładne kolorystycznie. Fajne powiązanie kuchni z miejscem.
Julia z Rosji zrobiła dla mnie domowe pierogi
A w Savannah jadłam też sporo makaronów, gdyż mój gospodarz w Savannah był kucharzem we włoskiej restauracj
Moja kuchnia
Kuchnia to nigdy nie był mój świat. Zawsze mi się wydawało, że gotowanie jest nudne. Zazwyczaj odgrzewałam zrobione przez Babcię pierogi, żywiłam się na mieście lub przyrządzałam jakieś proste dania. Czasami szarpnęłam się na zrobienie czegoś wyjątkowe, ale to było tylko na specjalne okazje i zazwyczaj dla kogoś, a nie dla siebie. Przechodziłam różne diety, ale głównie po to, aby być chudsza i zazwyczaj kończyło się to efektem jo-j0. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co jem i gdzie to zostało wyprodukowane. Nie dlatego, że miałam to gdzieś, ale po prostu nie byłam świadoma tego, jak ważne są to informacje. Nigdy bym nie pomyślałam, że moje podejście zmieni się po podróży po Stanach, które są często używane jako symbol niezdrowego jedzenia. To jest niesamowite, jak powoli zmieniało się moje podejście do tego, co pojawia się na talerzu. Zaczynając swoją wyprawę na wschodnim wybrzeżu z brakiem refleksji nad tym, co jem i na drugim końcu kraju ze świadomością, jakie to jest ważne. Pierwsze dwa miesiące jadłam głównie to, co pokazałam Wam w pierwszej części. Nie tylko dlatego, że chciałam spróbować amerykańskiego jedzenia, ale też dlatego, że podróżowałam autobusami. Niektóre przejazdy trwały kilkanaście godzin, a autobus zatrzymywał się na stacjach benzynowych, gdzie można dostać tylko fast foody. Po 2 miesiącach takiego odżywania zaczęłam czuć się ociężała i coraz częściej wybierałam sałatkę zamiast hamburgera. W Kalifornii ludzie odżywiają się bardzo zdrowo i moi znajomi czy gospodarze serwowali mi taką właśnie kuchnię. Moja potrzeba zmiany sposobu żywienia trafiła na podatny grunt. Zaczęłam stołować się w restauracjach wegańskich i wegetariańskich i poznałam dużo ludzi, którzy tak właśnie się żywią. Zaczęłam coraz więcej o tym myśleć, oglądać filmy dokumentalne o jedzeniu, przeglądać blogi kulinarne. Już po 3 tygodniach zmiany sposobu odżywania poczułam się lepiej i wcale nie brakowało mi soczystych hamburgerów. Dotarło do mnie, że można jeść smacznie i zdrowo i postanowiłam, że nauczę się gotować. Po pierwsze po to, aby żyć zdrowiej i móc przyrządzać sobie te dania w domu. Po drugie, aby nauczyć się robić polskie dania, które będę mogła przyrządzać moim gospodarzom w podróży. Chciałabym w taki sposób dziękować im za gościnę, ucząc ich przy okazji czegoś o Polsce.
Podróże kształtują. Wiedza, którą zdobyłam w podróży zmienia moje wewnętrzne krajobrazy. Nie tylko posmakowałam różnych dań, ale także zdecydowałam się zmienić swoje codzienne nawyki żywieniowe. Nigdy bym nie pomyślała, że taką przyjemność będzie mi sprawiać lepienie pierogów czy robienie spaghetti z warzyw. Chciałabym się przez jakiś czas podszkolić, ale mam w planach zorganizować obiad również dla Was. Jeśli dotrwałeś do końca tego posta i masz ochotę w przyszłości być gościem na mojej pierwszej oficjalnej kolacji, to daj znać mailem. Poinformuję Cię o szczegółach.
Hamburgera z In&Out nigdy nie odmówię!
Pomarańczowych snów: Utah
Jak byłam małą dziewczynką i Mama kładła mnie do łóżka, to zawsze życzyła mi “pomarańczowych snów”. Kiedyś zapytałam ją, dlaczego inne dzieci mają mieć kolorowe, a ja tylko pomarańczowe, to odpowiedziała, że takie są właśnie najprzyjemniejsze. Jak wszyscy wiemy, Mama ma zawsze rację, więc nie spierałam się z nią długo i zaczęłam śnić na pomarańczowo. Kiedy wjechałam do Utah, to aż zaparło mi dech w piersiach, chociaż pierwsze widoki nie były jakieś spektakularne, ale oto jestem w krainie moich marzeń sennych. W takim właśnie odcieniu miewam sny – w kolorze pomarańczowo-czerwonej ziemi Utah.
Utah to stan, który zaskoczył mnie najbardziej. Właściwie to początkowy plan zakładał, że tylko przez niego przejadę, wracając z Yellowstone. Stany są tak ogromne, że nawet trzy miesiące to za mało, żeby go polizać. Jednak kiedy wzięłam do ręki tego czerwonego lizaka, to nie mogłam się od niego oderwać. Najwięcej czasu spędziłam na południu tego stanu, a właściwie na granicy z Arizoną, gdzie jest chociażby Monument Valley czy Kanion Antylopy. Oba miejsca w kolorze, który mam na tyłach powiek nocą.
Przejechałam ten stan wzdłuż (na wszerz już nie starczyło czasu), gdyż celem podróży było południe, a wystartowałam z Idaho. To była moja najdłuższa podróż samochodem, bo w aucie spędziłam chyba 10 godzin, a to tylko pokazuję, jak długie dystanse pokonuje się w USA. Miałam krótkie przerwy po drodze, ale nasyciłam się pomarańczowym pięknem w czasie jazdy. Naprawdę polecam wziąć pod uwagę ten stan, bo jest tam wiele do odkrycia. Jedynym minusem jest bardzo suche powietrze, więc Utah jest także stanem, w którym zostawiłam najwięcej potu. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, ale nie można tak wszystkiego fotoszpować. Pociłam się jak w saunie, a po 5 minutach na plaży musiałam wchodzić z powrotem do jeziora, bo nie dało się wytrzymać. Było warto, bo moja paleta senna wzbogaciła się o nowe odcienie. Oprócz wymienionych miejsc, które opisałam w osobnych notkach, zachęcam Was do odwiedzenia Parku Narodowego Zion, w którym największą frajdą jest przeprawa w górę rzeki.
Zachęcam, polecam. Dobrze robi na sny. Ja muszę wrócić, żeby jeszcze zobaczyć Bruce Canyon i naładować się pomarańczą.
A jednak Las Vegas!
Sama nie wiem, jak to się stało, ale mój najbardziej spontaniczny wypad podczas całej podróży po Stanach odbył się do Vegas. Może zadziałała na mnie atmosfera tego miejsca, a może odczuwałam presję końca całej wyprawy, ale to był jeden z tych momentów, w których poczułam się jak w amerykańskim filmie. No, może jak w teledysku, bo długość tego wypadu nie może pretendować do miana filmu fabularnego. W Las Vegas spędziłam zaledwie kilka godzin. Jak cudownie brzmiałaby ta historia, gdybym jeszcze wygrała milion! A może wygrałam i tak naprawdę piszę do Was z mojego luksusowego apartamentu, stukając w pozłacaną klawiaturę? Tak wyobrażałam sobie zakończenie tej historii, ale wróćmy do początku.
Ostatnie tygodnie w Stanach poświęciłam na plądrowanie Kalifornii. Najpierw włóczyłam się po różnych miasteczkach w okolicy Los Angeles, a potem wypożyczyłam samochód na 10 dni i pojechałam wybrzeżem na północ. Do tej części jeszcze wrócę, bo wybrzeże Kalifornii to dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi (Big Sur!). Kiedy dojechałam do San Francisco i dowiedziałam się, że w ten weekend odbędzie się tam Parada Równości, wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Polacy mi nie wybaczą, jak nie udokumentuję tego wydarzenia! Postanowiłam zostać dłużej niż planowałam, przez co miałam już niewiele czasu na drogę powrotną, a wiedziałam, że Yosemite nie skreślę z listy. Kiedy zapytałam na Facebooku o to, co powinna wybrać – Paradę Równości w San Francisco czy Las Vegas, większość ludzi z Polski głosowała za kasynami. Wydaje mi się, że też bym tak odpowiedziała, gdybym podejmowała tę decyzję jeszcze w Polsce. Jednak po wielu rozmowach z Amerykanami odniosłam wrażenie, że Las Vegas jest przereklamowane. Ludzi ciągnie tam, bo to chyba jedna z najgłębiej zakorzenionych w kulturze miejscówek. Mi się najbardziej kojarzy z Frankiem Sinatrą, który w latach swojej świetności grał tam sporo koncertów i zaliczał pewnie dwa razy tyle kobiet. Jednak przy wyborze między parkiem narodowym, który tonie w bogactwach natury, a na każdym zakręcie zapiera ci dech w piersiach, a Las Vegas, nie było osoby, który poradziłby mi, abym wybrała to drugie. Dodatkowym argumentem było to, że do miejsca uciech i wiecznej imprezy po prostu lepiej jechać w grupie znajomych czy przyjaciół, a nie samemu. Tam się jedzie po to, aby obudzić się z tygrysem na drugi dzień, a ja na taki stan świadomości nie mogłam sobie pozwolić. Pojawiła się okazja wspólnego wypadu do Vegas z ludźmi, których poznałam tydzień wcześniej w Arizonie, ale niestety nie udało im się zakończyć sesji na czas. Miałam jeszcze kontakt do syna mojej kochanej babci – mormonki, która gościła mnie w Utah, ale oni z kolei wyjechali na wakacje. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały więc na to, że Vegas powinnam odpuścić. Cały poniedziałek spędziłam w Yosemite, a we wtorek rano miałam się stawić w wypożyczalni samochodów w Los Angeles. Do parków narodowych zazwyczaj wjeżdża się jedną stroną i wyjeżdża drugą, gdyż jeździ się tam bardzo wolno ze względu na ograniczenia prędkości w ochronie zwierzątek czy wijące się serpentyny. Nie opłaca się jechać z powrotem przez park, dlatego też do Los Angeles pojechałam od wschodu. Miałam zamiar prowadzić dopóki się nie ściemni, przenocować gdzieś po drodze, a rano oddać samochód.
Jechałam na południe i w pewnym momencie zobaczyłam drogowskaz – Los Angeles na prawo, Las Vegas na lewo. I po prostu skręciłam w lewo. Wszystkie argumenty przeciwko zagłuszyła cisza bezludzia. I zanim jeszcze dojechałam do miasta rozpusty, wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. Droga z Yosemite do Vegas to jedna z najpiękniejszych, jakimi jechałam. Totalne pustkowia, krajobraz zupełnie innych od tego, który widziałam przed chwilą. Ludzie, którzy mieszkają w Kalifornii to szczęściarze, bo w tym jednym stanie mają wszystkie dostępne krajobrazy z puli, którą ma dla nas kula ziemska. Jadę, jestem sama na drodze, w głośnikach leci country, a w lusterku zachód słońca. A ja jadę do Vegas!
Na miejsce dojechałam około 22 i postanowiłam, że przez kilka godzin pochodzę po centrum, a potem pojadę do LA, żeby zdążyć oddać samochód na czas. Miałam taką zasadę w podróży, że nie chodzę nigdy sama nocą po mieście, ale zapewniam Was, że Las Vegas jest chyba jednym z najbezpieczniejszych miejsc o tej porze. Na ulicach są tabuny ludzi, w tym rodzinki z dziećmi oraz pełno policji i prywatnych ochroniarzy kasyn. Ponieważ nie planowałam wcześniej tej wycieczki, to nie wiedziałam, co ja mam właściwie zrobić po przyjeździe tam. Po godzinie jazdy zatrzymałam się i napisałam do kolegi, którego poznałam w Flagstaff, bo wiedziałam, że on już parę razy był w Vegas. Powiedział mi, że mam jechać do pierwszego lepszego kasyna i zostawić tam auto, bo wszystkie parkingi w Las Vegas Strip, czyli dzielnicy z kasynami i hotelami, są darmowe. To jadę dalej! Po drodze zatrzymywałam się tylko na stacjach, aby dokupić kolejną kawę. Wypiłam ich kilka, a potem jeszcze ze dwa energetyki i powiem Wam, że wprowadziłam się dziwny stan. Mimo, że nie upiłam się w Vegas, to byłam na lekkim haju, ale czułam, że to stan idealny na to miasto. Jakie pierwsze wrażenie? Gorąco! Był środek nocy, a ja pociłam się jak w saunie. To jest miasto zbudowane na pustyni i to się czuję w Vegas. Oczywiście wszystkie kasyna są klimatyzowane, więc można tam szukać schronienia, tracąc przy okazji majątek. Było mi okropnie gorące i czułam dopadające mnie znużenie, a na myśl o prowadzeniu w nocy miałam lekki stres, ale lubię ten stan. Lubię oglądać zachód słońca na pustkowiach Kalifornii i patrzeć na księżyc w Nevadzie.
Chciałam zrobić tam dwie rzeczy – zobaczyć parę młodą, wychodząca z kaplicy ślubnej i zagrać na maszynie. Błądziłam po Caesars Palace w poszukiwaniu nowożeńców, ale jak się okazało, nie można wejść do kaplicy czy nawet przed nią, jeśli nie jest się na liście gości. Jedyna opcja, żeby to zobaczyć, to samemu wziąć ślub, ale akurat nie było żadnego chętnego pod ręką. Może następnym razem. Miłość w Vegas jest bardziej ekskluzywna, ale za to pieniądze…to jest dostępne dla wszystkich. Prawdziwa równość ras, wyznań, kultur. Każdy może zostać milionerem, co i ja miałam w planach tej nocy. Jak już schodziłam kilka kasyn, to uznałam, że pora zamienić kasę na żetony i spróbować szczęścia. I tutaj szok! Na maszynach można grać bilonami. Czy tylko ja miałam zakodowane w głowie, że tam się wrzuca monety?
Zdradzę Wam sekret, że tej nocy nie zostałam milionerką i przegrałam 10 dolarów. Najgorsze jest to, że to trwa strasznie szybko. Jeden dolar, sekunda i nic. Cała impreza jest skończona po 2 minutach, więc żeby się porządnie zabawić trzeba tam jechać z jakąś poważniejszą sumą. Ja wolałam kolejne 10 dolarów przeznaczyć na śniadanie, więc po tych nieudanych próbach zostania wielką panią, udałam się do samochodu. Czułam, że muszę się trochę przespać przed drogą, więc w moim luksusowym apartamencie na parkingu w Las Vegas ucięłam sobie energetyzującą drzemkę. Powrót nie był najprzyjemniejszy, bo nie lubię prowadzić po ciemku. Nie spodziewałam się też takiego ruchu na autostradzie o 4 w nocy. W życiu nie widziałam tylu aut na drodze i wszyscy jechali z prędkością 130 km/h. Zjechałam na lewy pas, bo byłam najwolniejsza, chociaż miałam na liczniku ponad stówę. Zostałam strąbiona kilkanaście razy przez wściekłych kierowców, ale nie mogłam sobie pozwolić na szybszą jazdę po tak małej ilości snu. W końcu dotarłam do Los Angeles, a po drodze zaliczyłam jeszcze wschód słońca w drodze. Byłam okropnie zmęczona i kiedy po oddaniu samochodu musiałam czekać na pociąg, aby dostać się do mojego gospodarza, już bez żadnych skrupułów wyłożyłam się na peronie wśród eleganckich ludzi, zmierzających do pracy. Mimo wszystko leżałam tam z uśmiechem na twarzy, bo czy mogłabym wybrać lepsze miejsce na świecie na spontaniczną wycieczkę niż Las Vegas?
Marzenia rozmnażają się przez pączkowanie
Paczkowanie polega na wytwarzaniu przez rodzicielski organizm małego fragmentu, który po oderwaniu się od rodzica samodzielnie rozwija się w identyczną genetycznie jego kopię (Wikipedia).
Do podróży po Stanach przygotowywałam się bardzo długo. Technicznie parę miesięcy, a mentalnie całe życie. Moje marzenia wysmażyły się na tyle, że można je było z głowy wyciągać prosto do rzeczywistości. Pomyślałam sobie, że uznam tę podróż za udaną, jeśli odhaczę wszystkie pozycje na liście. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że nie ma czegoś takiego jak skompletowanie listy marzeń i naiwnie wierzyłam, że wrócę do domu z pustą kartką. Nie udało się, ale nie przez to, że czegoś tam nie zrealizowałam, ale dlatego, że moja marzenia zaczęły się rozmnażać. Pączkowały. Lista zamiast pomniejszać się, zaczynała rosnąć. Na miejsce jednego pragnienia, pojawiało się natychmiast następne albo kilka więcej. Odwiedzając miejsca, o których marzyłam, poznawałam ludzi, którzy pokazywali mi swoje listy, a ja mogłam z nich pobierać materiał genetyczny do rozrodu. I tak w kółko. Wróciłam do domu napełniona celami, które zrodziły się w tej podróży i wiem, że o niektórych nigdy bym się nie dowiedziała, gdybym nie zaczęła realizować tej pierwszej listy. Marzenia są bardzo płodne. Nawet jak macie tylko jedno, to wystarczy, że zacznie działać, a potem gwarantuję, że zalęgną się następne.
Aby nie być gołosłowną, zapraszam Was na zdjęcia z porodu mojego marzenia o surfingu. Nie miałam w planach nauki pływania na desce, ale kiedy zatrzymałam się u koleżanki w Kalifornii, która zaproponowała mi darmowy instruktaż, nie mogłam odmówić. W wodzie czuję się lepiej niż na ziemi, więc byłam pewna, że mi się spodoba. Nie spodziewałam się, że ten sport opęta mną na tyle, abym poważnie rozważała jego naukę w przyszłości. I tak się stało – kurs surfingu pojawił się na mojej liście marzeń, a jego mamą jest “dzień na plaży w Kalifornii”. Mgliste wyobrażenie o tym, jak będzie wyglądał po jakimś czasie nabrało kolorów i mogę je nazwać konkretnymi słowami. Wiem, jak bolą mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia i że surfing wymaga dobrej kondycji i mniejszego tyłka. Będę do tego dążyć i wiem, że coś jeszcze pięknego się z tego urodzi, bo w świecie marzeń, wiecie, nie ma bezpłodności.