Nic mi się nie składa ostatnio w całość. Myśli rozbiegają się w małe i ciemne uliczki, a jak przez przypadek na siebie wpadną, to wyciągają kije bejsbolowe. Niektóre wędrują tajnymi tunelami na Islandię i przysiadają w różnych dziwnych miejscach. Do szczęścia nie potrzebne im piękne widoki. Szukają pierdół, które mówią. Zaczepiają przechodniów i pytają: “którędy do tej kawiarni, w której jadała Karina?”. Są odległe i samodzielne. Powoli zaczynają się ode mnie odrywać i żyć moim życiem. A ja piszę i kasuję, piszę i kasuję. Wszystko wydaje mi się zbyt mało istotne, aby pokazać to światu. Robię więc rentgen swoich myśli i przesyłam Wam do opisu. Niech ktoś postawi prawidłową diagnozę.
Author: karaboska
Islandia uczy pogody
Gra w ciepło/zimno
Pogoda na Islandii jest przede wszystkim zmienna i nieprzewidywalna. Mem powyżej powstał rok temu, kiedy przyjechałam na Wielkanoc do Polski i jest najlepszym dowodem na to, że można się spodziewać wszystkiego. Pogoda zmienia się diametralnie czasami z godziny na godzinę, dlatego sprawdzenie prognozy na kilka dni w przód nie ma sensu. Oczywiście, Islandia to nie Karaiby i nawet w słoneczny dzień odpada chodzenie w japonkach (chyba, że jest się Islandczykiem, bo dla nich 16 stopni to już upał), ale nie jest tam tak zimno, jak się niektórym wydaje. Lecąc na Islandię spodziewałam się wiecznych mrozów, a tymczasem było cieplej niż w Polsce. Temperatury nie spadają zazwyczaj poniżej zera, a w Reykjaviku szybko topnieje śnieg. Prawie całą zimę przechodziłam w trampkach.
Oczywiście wybierając się na wyprawę dookoła Islandii, nawet latem, bądź zaopatrzony we wszelakie goreteksy i inne seksowne wdzianka. Jeśli planujesz jakiś czas w Reykjaviku, to polecam wziąć sobie jeden “normalny” zestaw. Ciężko się imprezuje w wełnianych swetrach. A jeśli szkoda ci miejsca w torbie, to zawsze możesz coś taniego upolować w sklepie Czerwonego Krzyża albo na pchlim targu w porcie (czynne tylko w weekendy).
Najbardziej dokuczliwy jest wiatr. W spokojny dzień można się błogo wygrzewać w słoneczku, ale jeśli zacznie wiać, to odczuwalna temperatura od razu spada o kilka stopni. Zimą jest znacznie gorzej, bo czasami wichura jest tak silna, że ciężko jest się poruszać. Ja wypracowałam swój system przyklejania się do ścian budynków, co pozwalało mi dostać się szybciej do domu, a zarazem poczuć się jak Spiderman. Niezależnie od pory roku warto mieć ze sobą coś, co ochroni nas przed wiatrem (tak, latem też) i okulary przeciwsłoneczne (tak, zimą też).
To zdjęcie zostało zrobione w grudniu, który jest uznawany za najciemniejszy miesiąc. Często spotykam się z opinią: “ja bym dostał depresji w tych wiecznych ciemnościach”. To nie jest tak, że wtedy jest ciągle ciemno. Na Islandii ZAWSZE jest słońce. Nie ma takiego dnia w roku, w którym 24 godziny na dobę jest ciemno. Oto dodatkowe dowody:
W grudniu dzień trwa najkrócej, czyli 3-4 godziny, ale już w styczniu tego słońca z każdym dniem jest więcej i więcej. Niektórzy sobie wyobrażają to tak, że wieczna ciemność zapada w październiku i trwa do lata. W październiku czy listopadzie jest bardzo podobnie jak w Polsce, gdzie zimą robi się ciemno już koło 16. Noce polarne najbardziej odczuwalne są rano (listopad, grudzień), kiedy słońce zaczyna wschodzić koło 10-11.
Nie jest to jakoś specjalnie dokuczliwe, a przynajmniej dla mnie nie było. Cieszę się, że coś takiego przeżyłam, bo miało to swój dziwny urok. Nie ma dla mnie nic bardziej relaksującego niż zanurzanie się w gorącej wodzie pod osłoną ciemności. A jak jeszcze do tego rozbłyśnie zorza polarna nad głową, to jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie da się dołować w takiej sytuacji.
A poza tym jeśli są noce polarne, to potem przychodzi czas dni polarnych. I to jest dopiero czad! Człowiek czuje się naładowany energią nawet o 1 w nocy. Nie ma problemu z zasypianiem, bo zazwyczaj we wszystkich mieszkaniach i hotelach są czarne zasłony. Można zwiedzać do woli bez obawy, że zaraz się ściemni. Ciekawie wygląda też islandzka ulica w weekend, kiedy z barów o 5 czy 6 wysypują się pijani Islandczycy. Tutaj ciemność nie ukryje rozmazanego makijażu, chwiejnego kroku czy spuchniętej alkoholem twarzy. Najdłuższe dni są w czerwcu i lipcu, a wygląda to wtedy tak:
Ognisko można sobie zrobić tylko dla klimatu.
W co zagrać?
Często ludzie pytają mnie, kiedy najlepiej jechać na Islandię. Wszystko zależy od budżetu i celu wyprawy. Jeśli chcesz zobaczyć zorzę polarną i nie straszny ci lekki mrozek, to proponuję początek listopada. Wtedy odbywa się w Reykjaviku Iceland Airwaves, więc będziesz miał okazję uczestniczyć w jednym z najlepszych festiwali muzycznych w Europie. W okresie letnim proponuję wybrać się początkiem czerwca. Wtedy są najdłuższe dni polarne, a i turystów dużo mniej niż w lipcu czy sierpniu.
Ja pierwszy raz przyleciałam na Islandię w październiku. Mój samolot został zawrócony do Norwegii ze względu na burzę śnieżną oraz awarię samolotu. W tym czasie w Islandię uderzył jakiś huragan i pierwsze dni w Reykjaviku walczyłam z żywiołem, aby przejść główną ulicą, podnosząc co jakiś czas przewracających się ludzi. I zostałam na rok. Nie przejmujcie się tak pogodą. Po powrocie nawet burza śnieżna będzie miłym wspomnieniem. Jak byłam dzieckiem to zawsze marzyłam o tym, żeby odwołali lekcję w szkole ze względu na duże opady śniegu (kto nie miał takich pragnień?). Nigdy się to nie zdarzyło, ale poczułam w sobie podskakującą dziewczynkę, kiedy pewnego dnia zadzwoniła do mnie szefowa, mówiąc:
– Karina, nie przychodź dzisiaj do pracy, bo zasypało nam wejście.
Lekcja islandzkiego dla Polaków: akcent na luz
Wyprowadzka na Islandię miała na mnie ogromny wpływ i zmieniła mnie w wielu kwestiach, a niektóre z nich dostrzegam dopiero po powrocie. Przede wszystkim nabrałam dystansu do siebie i innych. Zaraziłam się islandzkim luzem na tyle, aby teraz mieć problem z nerwówką, jaka panuje w Polsce. Kocham swój kraj, ale ilość hejtu mnie przeraża. Bluzganie Owsiaka, pretensje o pogodę do rządzących czy skandaliczne zachowanie młodzieży na spotkaniu z Anną Grodzką sprawiają, że zastanawiam się, co z nami jest nie tak. To jest jeden z tych skutków ubocznych podróżowania, bo prawdopodobnie wcześniej wyglądało to tak samo, ale ja uznawałam to za stały element każdego społeczeństwa. Ciężej mi zaakceptować takie zachowanie po roku życia w kraju, w którym wszystkie wymienione sytuacje nie miałyby nigdy miejsca.
Kilka dni temu wybrałam się do lekarza i prawie zostałam stratowana przez ludzi czekających w kolejce za to, że mam niższy numerek niż oni. Dyskusja na ten temat trwała chyba z pół godziny, a ludzie własnym ciałem zaczęli blokować drogę do gabinetu. Poziom złej energii w tej poczekalni sięgał sufitu. Kiedy wybuchnęłam głośnym śmiechem, to wszyscy spojrzeli na mnie jak na wariatkę, co rozbawiło mnie jeszcze bardziej, bo wyglądali jak walczące ze sobą dzikusy. Nawet mieli nastroszone czupryny, bo to było bardzo wcześnie rano. Ta sytuacja uświadomiła mi, że tęsknie nie tylko za Islandią, ale również za jej mieszkańcami.
Przypomniało mi się, jak zaraz po przyjeździe na Islandię, miałam problem z przelewami i próbowałam to załatwić w banku, a obsługa tylko wzruszała ramionami. Oni nie wiedzą, co się stało i patrzą na mnie ze zdziwieniem, kiedy pytam, kto ma wiedzieć. Islandczyk zaakceptowałby pierwszą odpowiedź, a jeśli nie to pracownicy banku mają jeszcze w zanadrzu drugą, która rozwiewa wszystkie wątpliwości: “coś się zepsuło”. Na początku ciężko to przełknąć i człowiek już się rozpędza do małej awanturki, ale nagle się okazuje, że nikt nie podchwytuje zdenerwowania. Nie ma nikogo, kto by odpyskował czy rozumiał, jak ważna jest ta sytuacja. Pani w banku jest tak miła i spokojna, że po którymś z kolei pobycie zaczynasz wierzyć w to, że nie ma się czym przejmować.
Wychodzę więc z propozycją, aby wszystkich malkontentów wysłać na Islandię. Wrócą odmienieni, uwierzcie. Zastanawiam się tylko, kto miałby za to płacić. Jeśli Minister Zdrowia czyta ten wpis, to apeluję o taką narodową kurację. Tymczasem możecie swoim marudnym znajomym podsyłać wersję demo. Oto podstawowe zasady islandzkiego akcentowania życia:
My, ludzie, nie mamy władzy nad wszystkim
Na Islandii jest takie powiedzenie: “Jak ci się nie podoba pogoda, to poczekaj 5 minut”. Oni nie narzekają na warunki atmosferyczne, bo wiedzą, że nie mają na to wpływu. Mimo tego, że przez kilka miesięcy żyją w ciemnościach, a zima trwa prawie cały rok, wciąż należą do najszczęśliwszych narodów na świecie. Z szacunkiem podchodzą do zawirowań pogody i nigdy nie słyszałam, aby Islandczycy mieli pretensje do rządu, że coś zamarzło. Natura jest potężniejsza zarówno do PKP, jak i od władz. To, że znaleźliśmy kilka sposobów na jej poskromienie nie oznacza od razu, że mamy nad nią pełną kontrolę. Pogódź się z pogodą, a przestanie ci ona przeszkadzać. Naprawdę w Polsce nie jest tak źle, jak Wam się wydaje.
Przestrzeń
W filmie dokumentalnym “Heima” wokalista zespołu Sigur Rós opisując swój naród, mówi o przestrzeni. Moim zdaniem to jest słowo klucz, które powinno zastąpić wyświechtany slogan “tolerancja”. Na Islandii ludzie dają sobie przestrzeń i nie są skorzy do wchodzenia z butami w czyjeś życie. Dlatego akceptowanie drugiego człowieka, takim jakim jest, przychodzi im w sposób naturalny. Marsz równości na Islandii nie jest tylko świętem homoseksualistów, ale wszystkich ludzi. Islandczyka nie obchodzi, czy jesteś gejem, chodzisz w futrze latem czy żyjesz bez ślubu. To jest twoja sprawa albo raczej – to jest twoja przestrzeń.
Niech każdy robi, co chce
W filmie “Reykjavik 101” jest taka wymowna scena, w której bohater zapytany o to, czym się zajmuje, odpowiada, że niczym. Oczywiście nie jest to obnażanie Islandczyków z lenistwa, ale pokazanie, że tam możesz się zajmować, czym tylko chcesz. Nawet jeśli komuś może się wydawać to absurdalne. Ty wybierasz. Nikt nie wmawia ci, że człowiekiem sukcesu będziesz, zarabiając grubą kasę i chodząc w garniturze. Możesz być muzykiem, na którego koncerty przychodzi kilka osób. Dopóki będziesz to robił, nawet rząd wesprze cię zasiłkiem. Na Islandii nie ma sztywnych podziałów na zawody. Znana piosenkarka pracuje w lumpeksie, a specjalista od marketingu piecze wieczorami bułki w piekarni. I nikt nikogo nie ocenia i nie klasyfikuje ze względu na to, co robi. To uwalnia ich od sytuacji, w której jeden na drugiego patrzy z góry albo dyskwalifikuje kogoś do robienia pewnych rzeczy. W Polsce jest jakaś ogromna potrzeba sztywnych definicji i wpychania ludzi do worków. A potem boli nas, że ktoś z worka obok odniósł sukces w naszej dziedzinie. Jak on mógł startować w tych zawodach, skoro nie pasuje do definicji?! Zapraszam do Reykjaviku – miasta, którego burmistrzem jest komik, mający swój zespół i przebierający się czasami za kobietę.
Porażka jest sukcesem
W książce “Geografia szczęścia” autor odwiedza kraje, które są uważane za najszczęśliwsze na świecie. Przyjeżdża również na Islandię, gdyż zajmuje ona wysoką pozycję w tym rankingu. Rozdział ten ma tytuł “Szczęście jest porażką”. Jeśli komuś się nie powiodło, to znaczy, że próbował. I trzeba go za to podziwiać. Ludzie sukcesu i ci, którzy ponieśli porażkę są na tym samym szczeblu drabiny. Zarówno jedni, jak i drudzy, mają swoje wady i zalety. Mam wrażenie, że w Polsce sukces jest stawiany na tej samej półce, co ideał. Dlatego być może dziwi nas, że aktorki mają cellulit czy rozwodzą się. Ukrywanie porażek i naświetlanie sukcesów prowadzi do mylnego wyobrażenia, że ludzie, którzy coś osiągnęli są idealni. Łatwiej jest próbować ze świadomością, że porażka to nie jest coś wstydliwego.
Współpracuj albo giń
Jest taka teoria, która mówi o tym, że ludzie w krajach o chłodniejszym klimacie są bardziej skorzy do współpracy. Przez wieki byli zmuszeni zdobywać pożywienie w trudnych warunkach i nauczyli się, że łatwiej jest to osiągnąć w grupie. Potem słucham tego coveru “Say my name” w wykonaniu dwóch islandzkich artystów i w głowie pojawia się mnóstwo innych, pięknych piosenek, które powstały przy współpracy islandzkich artystów. Rynek muzyczny jest idealnym przykładem tego, jak oni potrafią ze sobą współdziałać. Tam jest normą, że jeden perkusista gra w kilku zespołach, wokalista ma trzy rożne projekty, a na co dzień jeszcze grają razem. Może mi się nie podobać muzyka, którą tworzy zespół, ale jak będzie taka potrzeba, to pożyczę mu sprzęt czy zajmę się oprawą muzyczną na koncercie. Życzyłabym sobie, żebyśmy więcej współpracowali, a mniej gnili.
Chyba sobie wydrukuję ten post i podsunę zdenerwowanym paniom przy następnej wizycie w przychodni.
Z czarnej dziury do Wrocławia
Długo szukałam sposobu na to, aby zacząć normalnie funkcjonować. Każdego dnia, a nie tylko od święta. Żeby móc się wysypiać w nocy. Żeby mieć motywację do działania. Żeby częściej myśleć pozytywnie. Takie proste rzeczy, wiecie. Na początku dałam się ponieść w czarną dziurę, która mnie co prawda nie wciągnęła, ale cały czas lata nad głową, wołając ?daj chociaż palec?. A potem bierze całą rękę, głowę, wypluwając mózg na ścianę. A Ty leżysz na łóżku i obserwujesz, jak twój mózg komponuje się ze wzorem na tapecie.
Jeśli więc bierne poddawanie się czarnej dziurze prowadzi do klęski, to trzeba znaleźć jakieś wyzwanie. Chciałam, żeby to było coś, do czego będę musiała się przygotowywać codziennie. Zadanie, które założy blokadę na mózg. Czytanie książek, pisanie, rozmowy ? wszystko to zajmowało przód głowy, podczas gdy tyłem wdzierała się do niej czarna dupa. Jeśli więc mózg i dupa są przeciwko mnie, to nie pozostaje mi nic innego jak je osłabić. Zmęczyć fizycznie. I dobijać codziennie tak, aby nie było siły i energii na czarne myśli. Aby organizm zmęczony wysiłkiem, padał na poduszkę i przesypiał spokojnie do rana. Na tym zależało mi najbardziej, bo możecie sobie wyobrazić, że czarna dziura wisząca nad moją głową w nocy zlewa się z ciemnością i jest nie do zlokalizowania. A wiadomo, że dobrze zakamuflowany przeciwnik zawsze ma nad nami przewagę.
Drugim moim problemem był strach przed podróżą, który mógłby zablokować wszystkie moje dotychczasowe plany na życie. Nie miałam problemu z tym, że przełożyłam o kilka miesięcy swoją wyprawę do Stanów (lecę w kwietniu). Jednak kiedy niespodziewanie kogoś tracisz, to ciągle towarzyszy ci strach o bliskich. Mój cel musiał zakładać opuszczenie domu, aby móc sprawdzić się ostatecznie przed wyjazdem do Stanów. Przyzwyczaić się do myśli, że nie mogę wszystkiego kontrolować i zbudować w sobie więcej pewności, że wszystko będzie dobrze.
Nie jestem osobą aktywnie uprawiającą sport. Lubię próbować różnych rzeczy, ale brakuje mi wytrzymałości, jaką daje systematyczny wysiłek. Przeglądałam oferty zajęć fitness, ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić siebie podskakującej w rytm muzyki. Olśniło mnie na “Hobbicie”, którego bohaterowie realizują wyznaczone sobie zadanie dopiero po pokonaniu długiej drogi. Droga. To właśnie ona przeraża najbardziej. Droga do normalności to dla mnie obecnie ta sama ścieżka, która prowadzi do sklepu. Jej pokonanie polega na tym samym – trzeba ją przemierzyć. Iść do przodu. Żeby dojść do Wrocławia, muszę najpierw nauczyć się regularnie i bez żadnych obaw wychodzić z domu. Żeby planować dalekie wyprawy, muszę najpierw dojść do Wrocławia. Moim celem będzie piesza wyprawa z mojego miasta rodzinnego (Jastrzębie Zdrój) do Wrocławia. Taka świecka pielgrzymka, do której muszę się przygotować fizycznie i psychicznie.
Będę miała tydzień wolnego przed wyjazdem do Stanów i wtedy planuję udać się na ten spacerek. Mam nadzieję, że wiosna nie będzie miała takiego opóźnienia jak w tamtym roku i będę mogła już rozkoszować się pierwszymi jej oznakami. Jeszcze nigdy nie podróżowałam w taki sposób i myślę, że fajnie będzie zwiedzać w tak wolnym tempie i zobaczyć miejsca, do których bym prawdopodobnie nigdy nie zajrzała. Ta część Polski jest mi chyba najmniej znana i z tego względu trochę się martwiłam o noclegi. Okazało się, że mam znajomą w Brzegu, która zgodziła się mnie ugościć, ale wciąż pozostają mi miasta, w których jestem bezdomna. Jeśli ktoś z Was mieszka w niżej wymienionych miejscowościach (albo zna kogoś, kto zna kogoś) i byłby tak miły, żeby mnie ugościć, to dajcie znać (submit@karaboska.com). Wiem, że jest couchsurfing, ale ze wstępnego rozeznania wynika, że mało osób korzysta z tego portalu w tych miejscowościach. A nuż, przeczyta to ktoś, kto ma ochotę przenocować wędrowca. Dodam tylko, że nie byłam nigdy karana. Oto miasta:
Kędzierzyn-Koźle
Krapkowice
Dąbrowa
Oława
Dobra, powiedziałam Wam, to teraz już nie mam wyjścia. Jeszcze tylko dodam, że chciałabym zebrać trochę kasy dla potrzebujących. Jeszcze nie zdradzam dokładnie, na jaki cel to pójdzie, ale portal siepomaga.pl jest narzędziem, które umożliwia taką zbiórkę każdemu. Ludzie zbierają kasę na fundacje z okazji swoich urodzin czy w czasie rzucania palenia. Nawet robiąc coś dla siebie, możemy komuś pomóc. Można zrezygnować z kwiatów na weselu i poprosić gości, aby równowartość kwoty, którą mieli na nie wydać przeznaczyli na wybrany przez Was cel. Jest mnóstwo ludzi, którzy tej pomocy potrzebują. Akurat to jest jedna z tych rzeczy, które w czarnej dupie widzę bardzo jasno.
Lewa część ilustracji należy do Vonnegouta i przedstawia czarną dupę, z której chce wyjść. Natomiast, żeby było jasne, prawa autorskie do części prawej należą do mnie.
Kolorowe sny o Fiordach Zachodnich
W nocy przyszedł do mnie kolorowy ptak.
Usiadł na skraju łóżka i mówi:
Dziwny jest ten twój świat. Strasznie dużo ludzi w grupach. Z lotu (“ptaka” nie dodał, bo to było dla niego oczywiste) jakby się nakładali na siebie. Jesteś zmęczona. Chodź zabiorę Cię do mojej krainy. Mieszkam na Fiordach Zachodnich, które według legendy trzech znudzonych ludźmi trolli próbowało kiedyś odrąbać od Islandii.
Potem podpiął swojego pendrive’a do komputera i włączył prezentację w programie Power Point. Zamienię Cię w ptaka, żebyś miała w życiu łatwiej. Oto prototyp twojego ptasiego wcielenia.
Zanim nauczę Cię latać, minie trochę czasu, więc na miejsce dopłyniemy statkiem. Zobacz, jak tam pięknie. Totalne odludzie. Będziemy jeździć naszym statkiem. Chciałam dopytać, jak można jeździć statkiem, ale kolorowy ptak uciszył mnie swoim krzykiem: Zobacz! A oto nasz dom! – kolorowy ptak dalej krzyczał, ale już mi to nie przeszkadzało. Nasz dom…– westchnęłam.
Ptak, oprócz Power Pointa, znał inne programy komputerowe, co nie omieszkał podkreślić. Nie wybrałem jeszcze tapety, bo chciałem poczekać z tym na Ciebie. Mam tutaj dwie propozycje z palety naszych barw – jasny wrzos i trawiasta zieleń. Ale zamontowałem prysznic i wannę!
Będziemy sobie siedzieć wieczorami na ganku i patrzeć, jak słońce kładzie głowę na fiordach. A jakbyś nie mogła zasnąć, to będziemy liczyć skały na oceanie. – Ja tam widzę ludzi, a mówiłeś, że ich nie będzie… – To ukryci ludzie, oni są bardzo nietowarzyscy, także nie masz, co się przejmować. Naszymi najbliższymi sąsiadami są te włochacze, ale oni, jak widzisz, akceptują czarne owce. To co, jedziesz?
Zorza polarna
Wiem, że to nie jest najpiękniejsze zdjęcie zorzy. W sieci można znaleźć powalające fotografie aurory, bo jest to chyba jedno z najczęściej fotografowanych cudów natury. Ale to jest moja zorza. Jedna z pierwszych, jakie zobaczyłam i uchwyciłam nieudolnie aparatem. Aby uwiecznić ją z większą dokładnością i ostrością, trzeba ustawić dłuższy czas naświetlania, a tego się komórką nie da zrobić. Przydałoby się mieć przy sobie również statyw, ale zanim człowiek doleci po sprzęt do domu, to już jest po zorzy. Na szczęście są profesjonalni tropiciele tego cudu natury, którzy na polowania jadą w tak pięknie miejsca, jak Jökulsárlón.
Zorza jest jedną z najbardziej pożądanych przez turystów atrakcji. To było sztandarowe pytanie, które ludzie zadawali mi w wiadomościach na couchsurfingu. Tak na marginesie dodam, że Islandczycy niechętnie korzystają z tego portalu, więc jak ktoś liczy na to, że zaoszczędzi w ten sposób na noclegach, to może się rozczarować. Większe szansę macie, pisząc do obcokrajowców, którzy mieszkają na wyspie. Wracając do zorzy, hitem była dla mnie informacja o Japończykach, którzy przyjeżdżają na Islandię w okresie zimowym, aby się rozmnażać. Według ich przekonań, dziecko poczęte w czasie zorzy będzie piękne i szczęśliwe.
Kiedy?
Sezon na zorzę trwa od października do marca, ale widziałam dwa piękne okazy już we wrześniu. Z kolei rok temu czekałam chyba aż do grudnia. Także, jak to bywa ze wszystkim na Islandii, ciężko jest przewidzieć. W Reykjaviku jest kilka firm, które oferują specjalne wyprawy, ale moim zdaniem jest to starta pieniędzy. Nikt Wam nie zagwarantuje, że ją zobaczycie. Można zwiększyć swoje szansę, wyjeżdżając poza miasto, ale do tego nie potrzebujecie żadnego przewodnika. Na tej stronie możecie sprawdzać aktywność wyładowań słonecznych, ale oprócz tego trzeba wziąć pod uwagę pogodę. Jeśli na niebie jest dużo chmur, to możemy być pewni, że i tak nic nie zobaczymy. Widoczność zorzy osłabia także pełnia księżyca.
Dobrym znakiem jest natomiast zimno. W bezchmurne i mroźne dni należy więc zadzierać głowę do góry i trzymać aparaty na statywie. Zorza wije się na niebie zazwyczaj ok. 20 minut, dlatego łatwo ją przegapić. Ja o zorzy często dowiadywałam się od znajomych na Facebooku. Zauważyłam, że najszybciej takie informację podają administratorzy fanpage’y hosteli np. Dowtown Hostel, Loft czy Kex. Prawdopodobnie dlatego, że są nimi recepcjoniści, którzy sprawdzają niebo, podczas swoich przerw na fajkę. O zorzy lubią informować także Ask Iceland oraz I<# Iceland. U nich znajdziecie też dużo zdjęć aurory z różnych zakątków Islandii.
Zdjęcia są piękne, ale zorzą lepiej zachwycać się, oglądając filmiki, gdyż jej największy urok polega, nie tyle na kolorach, ale na ich tańcu. Tak też tłumaczy się zorzę w legendach – jako taniec naszych przodków. Różnobarwne wstęgi nad głową to marzenie wielu podróżników. Miałam szczęście doświadczyć tego wielokrotnie i to jest jedna z tych rzeczy, które nie znudzą mi się nigdy. Obok gorących źródeł i ludzi, zorza należy do czołówki moich islandzkich tęsknot. Także oglądać, podniecać się i sruuu zimą do Islandii. Nie wiem, jak ludzie mogą twierdzić, że to jest depresyjny kraj. Nawet jeśli jest trochę więcej ciemności zimą, to jak można się dołować, jeśli nad głowami wiją nam się kolorowe wstęgi?
http://vimeo.com/81906892
Portowa kozetka
Ostatnio często miewam gorsze dni. Na Islandii nauczyłam się, że w takich momentach po prostu idę do portu, ładuję problemy na statki, które potem odpływają w świat. Nie ma cła na te towary, więc można kilka własnych kłód przerzucić pod nogi marynarzy. Oni zadepczą, bo co im po polskim bełkocie. Jak kiedyś się dorobię, to wyruszę w podróż dookoła świata i pozbieram je przy okazji. Wtedy już będą to dla mnie śmieszne wspomnienia, które z zaciekawieniem wybiorę z wielkiego wora po powrocie.
Brakuje portu, statków, panów w ciemnych kombinezonach, zapachu ryb, starych łańcuchów i dziwnych atrybutów rybackich, które nie wiem co znaczą, więc dopowiadam sobie, że to włosy księżniczki.
Jak ktoś jedzie na Islandię, to niech się za mnie przejdzie do portu. Widok piękny na Reykjavik i latarenka, na którą nie wchodzą turyści, bo znaku nie ma, że można (że nie można też nie). Nawet plac zabaw jest. Proszę tylko adres podać, żebym mogła kurierem problemy i czarne myśli podrzucić.
Snaefellsnes: podróż do wnętrza Ziemi
Zwróć uwagę na zachodnie wybrzeże Islandii. Czy widzisz stolicę Reykjavik? Doskonale. Posuwaj się teraz w górę, wśród niezliczonych fiordów poszarpanego przez morze wybrzeża i zatrzymaj się nieco poniżej sześćdziesiątego piątego stopnia szerokości geograficznej.
Co tam widzisz? – Rodzaj półwyspu, przypominającego ogryzioną kość, zakończoną olbrzymią rzepką. A czy nic nie widzisz na tej rzepce? – Owszem, górę, która zdaje się wyrastać z morza.
Na Jokulu Sneffelsa zejdź do krateru, którego przed kalendami lipcowymi muska cień Scartarisa, a dotrzesz, śmiały podróżniku, do środka Ziemi. Ratowanie się ucieczką byłoby, oczywiście, zachowaniem elementarnych zasad ostrożności, ale nie po to przybyliśmy tutaj, aby tych zasad przestrzegać. – Gdzie jesteśmy? – spytał wuj, który wydawał się wyraźnie poirytowany tym powrotem na wnętrze Ziemi.
(Juliusz Verne, Podróż do wnętrza Ziemi)
Czy Islandczycy naprawdę wierzą w elfy?
Ostatnio dość popularna była w mediach informacja na temat wstrzymania budowy drogi na Islandii ze względu na żyjące tam Elfy. Dostałam kilka wiadomości z pytaniem, czy Islandczycy naprawdę wierzą w istnienie tych stworów. Nie wiem, jaka jest liczebność Elfów, ale moim zdaniem na Islandii dominują trolle. To z nimi najczęściej stykałam się, podróżując po wyspie, analizując różne islandzkie tradycje lub zaczytując się w sagach. Może elfy są bardziej medialne, dlatego to o nich wspomina się częściej, a może jest to inna nazwa tych samych stworzeń. W opisach często pojawiają się także ogry, krasnale oraz tzw. huldufólk, czyli ukryci ludzie.
Wiele rzeczy przemawia za tym, że magiczne stwory są traktowane na wyspie całkiem poważnie. W Reykjaviku jest Szkoła Elfów, w której prowadzone są zajęcia na temat ich pochodzenia, opowieści o spotkaniach ludzi z elfami oraz ich wzajemne stosunki. Elfy mają swoje centrum dowodzenia w Hafnarfjördur, miasteczku położonym 10 km od Reykjaviku. W parku Hellisger?i żyje największa kolonia przedstawicieli tego gatunku.
Siedziałam na ławce w tym parku, zastanawiając się, czy czasami między moimi nogami nie plątają się jakieś małe ludki i czy ja w to w ogóle sama wierzę. I nagle w tym momencie zza krzaka wyskoczył taki stworek. Nie wiem, czy to był elf, ale jak na dziecko, to miał dziwnie wydłużone uszy.
Myślę, że sami Islandczycy nie zdają sobie pytania, czy oni naprawdę wierzą w magiczne stwory. Dopiero wywołani do tablicy, starają się wytłumaczyć, na czym ten fenomen polega. Czytałam wypowiedzi Islandczyków w zagranicznych mediach i chyba żaden z nich jednoznacznie nie odpowiedział na to pytanie. My próbujemy racjonalizować wszystkie zjawiska i szukać logicznych wyjaśnień, a dla Islandczyków pewne rzeczy są po prostu niewytłumaczalne i za takie je przyjmują. Pamiętajmy, że Islandia była przez długi okres wyizolowana od innych krajów. Nigdy nie została schrystianizowana w takim stopniu, żeby przypowieści o dziewicy, która urodziła syna były uważane za bardziej prawdopodobne niż trolle, psocące w islandzkich domach podczas Bożego Narodzenia. Obchody tego święta są dla mnie dowodem współistnienia na wyspie tych dwóch kultur. Boże Narodzenie jest obchodzone przez Islandczyków, mimo że na co dzień nie chodzą do kościoła. Jednak w grudniu słuchają kolęd, a w Wigilię udają się na pasterkę, aby uczcić narodziny Boga. Jednocześnie kultywują tradycję tzw. Yuli, 13 gwiazdowych chłopców, którzy przed Świętami opuszczają swoje skalne domy i odwiedzają ludzi, zostawiając dzieciom podarki. Islandzkie pociechy dostają więc aż 13 prezentów (każdego dnia odwiedza ich jeden z yuli), ale darczyńcy mają mało wspólnego z dobrodusznym i uśmiechniętym Mikołajem. Gwiezdni chłopcy mieszkają w Dimmuborgir (okolice jeziora Myvatn), gdzie według legendy wylądował spadający z nieba Anioł, znany dzisiaj jako Szatan. Yule są wredne i specjalizują się w podkradaniu jedzenia.
Ciekawą postacią, a jakże przesympatyczną, jest ich mama – ogrzyca porywająca niegrzeczne dzieci. Opowiadanie najmłodszym takich historii nie jest na Islandii niczym dziwnym. Jeśli kogoś to oburza, to radzę poczytać oryginalne zakończenia niektórych klasycznych bajek. Śpiąca Królewna została obudzona w dużo bardziej brutalny sposób niż nam się od małego wmawia. Większość naszych bajek została ugładzona w myśl idei, że dzieci powinny się wychowywać beztrosko, ale to już jest temat na zupełnie inny post. Wróćmy do rodziców:
Podobną mieszanką wiary chrześcijańskiej i pogańskich przekonań jest również historia pochodzenia Elfów. Według legendy są to dzieci Adama i Ewy, które nieposłuszna grzesznica chciała ukryć na wyspie. Bóg, który nie bez powodu ma przydomek “Wszechwiędzący”, szybko odkrył spisek i uczynił niewidzialnymi tych, których Ewa próbowała schować przed nim.
Magiczne stwory pojawiają się również w legendach o powstaniu wyspy lub poszczególnych jej regionów. Ukształtowanie terenu na Zachodnich Fiordach tłumaczy się próbą odcięcia tej części wyspy przez trzech trolli. Były one tak zajęte robotą, że nie zauważyły wschodu Słońca, które przemieniło je w kamienie. Tak wyglądają teraz:
Takich nieuważnych stworów jest na Islandii więcej. Hvítserkur w okolicach półwyspu Vatnsnes, dzięki swoim specyficznym kształtom, bardziej przypomina uciekającego trolla.
Jeśli ktoś ogląda filmy fantastyczne, to na pewno zauważy, ile w kwestii budowania postaci czerpie się ze skandynawskich wierzeń. Wystarczy sobie przypomnieć trolle z ostatniego “Hobbita”, które zostały zamienione w skalę przez promienie słońca.
Myślę, że każdy, kto był na Islandii rozumie, że łatwo jest tam wierzyć w ukryte stwory. W otoczeniu dziwnych kształtów, jaskiń, zakamarków, wulkanów, pól lawy nie trudno jest wyobrazić sobie, że coś albo raczej ktoś się za tym kryje. Kiedy zgubiliśmy się ze znajomymi w górach i wracaliśmy do domu w ciemnościach, to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ktoś mnie obserwuje. Kamienie przybierały człekopodobne kształty, a może to tylko moja próba racjonalizacji faktu, że widziałam trolla?
Niektórzy uważają, że to jest tylko chwyt marketingowy. Oczywiście w turystyce gra się magią i czasami wydaje mi się to przesadzone. Szczególnie kiedy przybiera to formy bardzo patetycznych przekazów, a każdy, kto zna Islandczyków wiem, że to nie jest ich stylistyka. To nie jest tak, że wyobrażają sobie oni małe ludziki, mieszkające w ich domach i przemawiają do nich co rano. Oni po prostu wierzą w to, że człowiek nie jest jedynym i najważniejszym ogniwem tej całej układanki. Że natura jest siłą, którą powinniśmy szanować i bronić jej. Że są miejsca, które nie powinny zostać przejęte przez człowieka. Że pole lawy jest dla nich ważniejsze niż nowa droga. Mało jest już takich miejsc na ziemi i to jest prawdziwa magia, o której się powinno mówić. Niezależnie od tego, czyje przybiera kształty.
Wersja robocza
Już chyba dwudziesty raz zaczynam tworzyć ten tekst. Na pulpicie z piętnaście wersji roboczych. Mam blokadę przed pisaniem, bo wiem, że to od zawsze był mój sposób na konfrontację z uczuciami. A ja nie chcę się z nimi mierzyć. Tym razem to jak ustawienie na jednym ringu ogromnego potwora i małej dziewczynki. Jedyne jej wyjście to ucieczka. Zamknięcie bloga oraz izolacja od całego świata.
Dlaczego postanowiłam zawalczyć? I uwierzcie mi, że to jest prawdziwa wojna, jeśli po każdym wystukanym na klawiaturze zdaniu znikam sprzed komputera na godzinę i szukam każdej wymówki, aby do tego pokoju nie wrócić. Jeśli moje palce są ciężkie jak kamienie, kiedy odpisuje komuś na wiadomość. Kiedy zbieram się drugi tydzień, aby w ogóle odczytać maile od znajomych. Ale zmierzę się z tym, bo ucieczka nie jest wyjściem, jeśli na ringu pozostają moi bliscy.
Długo myślałam nad tym, jak być silnym, kiedy sytuacja, w której się znaleźliśmy nas przerasta. Czytałam książki i artykuły ludzi, którzy dokonywali rzeczy wymagających ogromnej siły psychicznej i samozaparcia. Relacje z Mount Everest i tego typu motywujące historie. Wystarczało mi na godzinę. Zaczęłam szukać swojego sposobu i przyszedł niespodziewanie, kiedy mijałam swoje liceum. Jeśli jesteś słaby z matematyki, to nie zgłaszasz się pierwszy do tablicy. Nie meldujesz nauczycielce, że jesteś nieprzygotowany. Jestem słaba, ale będę udawać silną. Może brzmi to strasznie naiwnie, ale mi naprawdę pomaga.
Nie udaję mi się oszukiwać samej siebie cały czas. Potwór zadomowił się we wnętrznościach. Jego mokre włosy drapią mnie po gardle. Potrzebuję dalej pisać i kontynuować swoją podróż, mimo że poruszam się w zwolnionym tempie. Potrzebuję mojego mieszkania, żeby się czasami schować pod łóżko. Potrzebuję Was, żeby móc spod tego łóżka wyjść. Wiem, że ostatnio nic się tutaj nie działo. Pewnie nie wypada tak gospodyni, jak zaprasza ludzi na imprezę i obiecuje dobrą zabawę. Ale ja od pierwszego dnia zakładałam, że będę z Wami szczera i zamierzam się tego trzymać do końca, niezależnie, jakim kosztem. Potrzebowałam ciszy, to milczałam również i tutaj.
Przygotowywałam dla Was ciekawą opowieść o podróży mojego życia. 26 grudnia o godzinie 18.05 miałam wylądować na lotnisku JFK w Nowym Jorku i rozpocząć wyprawę przez całe Stany. Urodziłam się w Chicago, ale całe życie mieszkałam w Polsce. To miała być podróż pt. ?Co by było gdyby??. Każdy z nas czasami zastanawia się nad tym, jak wyglądałoby jego życie gdyby urodził się w innym domu, mieście, kraju. Z tą różnicą, że ja byłam o krok od tego i dokładnie wiem, jakie to miejsce. Chyba lepszym określeniem jest więc ?podróż drugiego życia?. Chciałam poznać swoje alternatywne amerykańskie wcielenie, ale? wróciłam do Polski. Szukałam długo słów na to, jak nazwać ten niespodziewany zwrot akcji. O dziwo, odpowiedź przyniosła mi filozofia zen, według której jeśli nie jesteś tam gdzie zamierzałeś, to znaczy, że jesteś tam gdzie powinieneś być. I tego się trzymam. Mam sporo materiału z Islandii, więc będę Wam (i już teraz sobie) opowiadać o wyspie. Mam też w głowie jeden projekt-drogi w Polsce, ale opowiem Wam, jak to już będzie oficjalne. Ameryka musi na mnie jeszcze trochę poczekać.
Dziękuję wszystkim za kondolencje i deklaracje pomocy. Jest jedna przysługa, o którą chciałabym Was prosić. Opowiadanie każdemu z osobna, co się stało jest ponad moje siły i naprawdę nie pomaga. Nie oczekujcie ode mnie odpowiedzi na pytania, dlaczego się nie odzywałam czy jak tam jest w Stanach. Jak się trzyma moja rodzina i czy sobie z tym radzę. Sama świadomość, że są ludzie, do których mogę się zwrócić, jeśli będę tego potrzebować jest na wagę złota. Rozumiem, że pytacie. Każdy chce jakoś pomóc, ale paradoksem jest to, że najbardziej przed powrotem do normalnych kontaktów z ludźmi powstrzymuje mnie cały ten proces wyjaśniająco-pocieszający. Ja po prostu nie znam słów, którymi mogłabym odpowiadać. A chyba najdobitniej świadczy o tym fakt, że napisałam już cały tekst i nic nie wyjaśniłam. Pokładam nadzieję w tym, że odczytacie moje milczenie, bo więcej z siebie na razie nie jestem w stanie wykrztusić, a po prostu muszę ruszyć z miejsca.
Jestem swoją wersją roboczą. Bądźcie wyrozumiali. Jeśli napiszę coś naprawdę głupiego, to możliwe, że wzięłam o jedną tabletkę uspokajającą za dużo.