Stan po powrocie do Polski to nowe uczucie, które dopiero odkrywam i chyba sama nie wiem, którymi kolorami je pomalować. Tym bardziej, że samo określanie tej sytuacji jako powrót jest chyba nieodpowiednie. Ludzie pytają mnie, czy wróciłam na stałe, a ja nie jestem do końca pewna, czy moją stałością nie są czasami te ciągłe powroty. Continue reading
Polska
Kraków czy Warszawa?
Ci z Was, którzy chociaż przez jakiś czas mieszkali za granicą, znają na pewno ten spór. Kiedy obcokrajowiec pyta, które miejsce w Polsce należy odwiedzić, zazwyczaj pojawia się człowiek, który będzie przekonywał do tego, że stolica jest najwspanialszym miejscem w kraju (całuję znajomych z Warszawki) oraz jego oponent, który zwabia na Wawel (to ja!). Zazwyczaj ten drugi uważa, że Warszawa jest brzydka i nie ma tam, co robić (to nie ja).
Kilka dni temu wpadłam na chwilę w góry, odwiedzić wioskę, która dawno temu skradła moje serce i pomyślałam sobie, że powinniśmy naszych znajomych kierować właśnie w takie miejsca. Na pewno każdy z Was ma taką wieś, rodzinne miasteczko, do którego nie zaglądają turyści i ani Wy, ani nikt innym im tego pomysłu nie podsuwa. Pamiętam, że kiedy zaczynałam jeździć do Ochotnicy, znajomi pytali mnie: “ale po co? Przecież tam nic nie ma!” (podobne komentarze słyszałam, jadąc na Islandię). Wtedy nie wiedziałam, co im odpowiedzieć. Jednym z pozytywnych skutków dłuższego pobytu za granicą jest to, że po powrocie patrzysz na swój kraj i wszystko wydaje się piękniejsze, bardziej wyjątkowe. Teraz już wiem, co im odpowiedzieć:
Kraków czy Warszawa to miejsca, które są podobne do innych europejskich miast. Tym, co nas naprawdę wyróżnia jest wieś i powinniśmy ją promować na równi z miastem. Sama nie wiem, dlaczego to miasta są naszą wizytówką i wabikiem na turystów, podczas gdy prawdziwa wyjątkowość naszego kraju leży gdzieś na zadupiu. Sama miałam w planach napisać post o Krakowie, ale znalazłam w sieci tyle artykułów na temat tego, co można robić tam przez weekend, że nie widzę sensu się powtarzać. Od dzisiaj zamierzam przekonywać każdego, kto będzie się wybierał do naszego kraju, aby chociaż na chwilę wyskoczył na wieś. Ochotnica Dolna to miejsce, które wygrywa dla mnie z każdym miastem w Polsce.
Robienie masła (wiem, że nie wygląda to tak seksownie jak na teledysku “My, Słowianie”) zamiast stania w godzinnej kolejce do kasy.
Wypasanie krowy w baletkach zamiast przymierzania kolejnych butów w galerii handlowej.
Opiekowanie się wyklutymi kurczakami zamiast wizyty w Mc’Donalds.
Wiatr we włosach na quadzie zamiast spoconej pachy w tramwaju.
Grzebanie w ziemi zamiast w życiu znajomych.
Leżenie na łące zamiast stania w korku.
Darmowa natura zamiast płatnych klubów.
Wiem, że “A Ty?” na końcu tekstu jest obiektem drwin, ale kurde, mnie naprawdę interesuje, co Wy o tym sądzicie, czy też macie takie miejsca i gdzie one się znajdują. Nie lubię gadać sama do siebie, więc dajcie znać, co o tym myślicie.
Droga jest lekarstwem
Kiedy postawiłam przed sobą wyzwanie przejścia pieszo do Wrocławia, kierowałam się intuicją. Mój mózg nie pracował wtedy tak, jak powinien. Głównie dlatego, że znajdował się w dupie, ale o tym już Wam opowiadałam. Samo wyzwanie było potrzebne, aby znaleźć w sobie motywację do działania, mimo ogólnego poczucia bezsensu. Jednak to droga okazała się kluczowa – zarówno w znaczeniu przenośnym jako dążenie do celu, ale także w sensie fizycznym jako przemierzanie konkretnej odległości. Marzenie o fizycznym pokonywaniu drogi stało się celem i wybawieniem, chociaż myślę, że punkt kulminacyjny nadejdzie, kiedy zacznę przebierać nogami.
Podczas planowania tej trasy, zaczęły mnie nachodzić pewne zwątpienia. Przez ostatni tydzień dużo o tym myślałam. Zastanawiałam się, czy znajdę noclegi, czy się nie pogubię i czy w ogóle dam radę fizycznie. Już popadałam w czarną otchłań tych rozmyślań, kiedy zdałam sobie sprawę, jakim luksusem jest świadomość, że mogę się poddać. Co by się stało, gdybym nigdzie nie poszła? Nic. Świat się nie zawali. Ja nie umrę. Niestety nie każdy może sobie pozwolić na taki wybór. Są ludzie, którzy mają dużo cięższy dystans do przejścia, a na starcie zostali postawieni przymusowo. Ja mogłam dostosować wyzwanie do swoich możliwości. Wiedziałam, że nad morze na pewno nie dojdę, bo nie mam na to czasu ani kondycji. Wybrałam opcję w miarę bezpieczną, ale nie każdy ma taką w swoim zestawie.
Chciałam Was zachęcić do dwóch rzeczy. Po pierwsze do korzystania z tego luksusu, jakim jest podejmowanie wyzwań. Leczenie się drogą. Samotna wędrówka nie jest niczym strasznym i jeśli potraktujemy to jak kurację, to możemy wiele na tym zyskać. Często podróże kobiet w pojedynkę są postrzegane jako niebezpieczne i niewskazane. Ja uważam, że samotna wędrówka mogłaby być przepisywana zamiast tabletek. To dobry sposób na depresję czy inne problemy. Spójrzmy na samotną wędrówkę jak na coś, co leczy, a nie szkodzi. Chciałabym zebrać dowody na słuszność tej tezy i każdy Wasz głos będzie pomocny. Napiszcie proszę (komentarz, mail, wiadomość na Facebooku) swój dowód na to, że droga jest lekarstwem.
Druga sprawa jest taka, że są ludzie, którzy nie mogą sobie wybrać, czym się wyleczą. Potrzebują konkretnych lekarstw – bardzo drogich specyfików, których nie da się kupić za lajki. Jeśli to jest moja świecka pielgrzymka, to potraktujcie to jako ofiarę. Będę zbierać na lekarstwa dla podopiecznych wrocławskiej fundacji “Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” (w dniu startu akcja ruszy na siepomaga.pl). Uważam, że wysyłanie małych istot w tak ciężką przeprawę jest cholernie niesprawiedliwe. Nie można się nigdzie od tej decyzji odwołać. Jedyne, co mogę zrobić, to dołożyć się do wspierania ich w tej wędrówce.
PS Wszystkim, którzy wchodzą na mojego bloga z hasła “jaka jest największa kara boska” lub “co uchroni przed karą boską”, szczególnie zachęcam do wspierania akcji. Gwarantuję, że to na pewno złagodzi kary za Wasze przewinienia!
Czy morze pomoże (od pomagać)
Planowałam dokończyć wczoraj wpis o podróżowaniu po Islandii, który tworzę już chyba od miesiąca. Chciałabym, aby był kompletny i zawierał jak najwięcej praktycznych informacje dla ludzi, którzy wybierają się tam na wycieczkę i chcą wiedzieć, za ile jest bułka oraz gdzie wypożyczyć samochód. Jednak internet w Polskim Busie był wolniejszy niż moje myśli, a one zaraz po przebudzeniu potrafią poruszać się z prędkością sylaba na minutę. Nie dało się, więc stwierdziłam, że opublikuję wpis po powrocie. Przysiadłam teraz na chwilę w kawiarence, aby napić się kawy i naszła mnie ochota, żeby do Was napisać. Ten post będzie zawierał śladową ilość praktycznych informacji, ale bardzo chcę Wam wysłać pocztówkę znad morza.
Wymówką dla mojego wyjazdu do Trójmiasta jest Spotkanie Podróżujących Kobiet. Jestem ciekawa, jak to będzie wyglądało, ale tak naprawdę chciałam po prostu bez analizowania spakować się i pojechać gdzieś. Wczoraj przed wyjazdem czułam to podekscytowanie i chęć pomalowania rzęs. Stroiłam się na autobus jak na randkę! I mimo, że dupa bolała od siedzenia w jednym miejscu, ludzie w autobusie marudzili nad uchem, a dzieci gadały bez sensu to tak naprawdę nie przeszkadzało mi to. Cieszę się, że jestem nad morzem, ale ten dzień, który zajęło mi dojechanie tutaj nie uważam za stracony. Lubię sam proces docierania do celu i zajebiście się cieszę, że dalej to we mnie jest, bo tak naprawdę mogę jechać gdziekolwiek i być z tego powodu szczęśliwa.
Morze uspokaja. Trzeba uzupełniać brak wielkiej wody w organizmie. Przez rok jadałam ocean po kawałku i ciężko był czymś to zastąpić na Śląsku. Napycham się jodem i przyklejam trochę do podniebienia na zapas. Łatwiej się chodzi po dużym mieście, kiedy czuć tę rześkość w powietrzu. Przypominam sobie Gdynię, chodząc po omacku po mieście. Odkryłam dobry patent na zwiedzanie miasta. Stawiam na spontaniczność, więc na tym się opiera mój sposób. Kluczem wyboru drogi jest nazwa ulicy. Jeśli mi się spodoba, to skręcam w nią. Jeśli nie, to idę dalej. Spróbujcie kiedyś.
Muszę uciekać, bo kuzynka na mnie czeka w Gdańsku. Sama nie wiem, co ja tutaj napisałam, ale cieszę się, że nie odłożyłam tego na “po powrocie”. Dzięki temu mogę Was serdecznie pozdrowić z Gdyni, a nie po Gdyni. Relacja z “Trampek” na fejsbuczku.
Sernik po islandzku
W piątek postanowiłam upiec sernik, który Islandczyk Gunnar pichcił niedawno w Dzień Dobry TVN (Edit: a potem się okazało, że pożyczył go od Pauli). Podaję Wam tutaj moją wersję przepisu, bo na ich stronie jest bardzo pobieżnie wyjaśnione, jak to ciasto zrobić, a to ma być przepis dla takich jak ja, co to muszą mieć od A do Z. Cała Polska już huczy o tym, że na Islandii kochają Prince Polo, więc jest ono podstawowym składnikiem tego wypieku. Powinien nim być również skyr – tradycyjny islandzki serek, ale my musimy szukać polskiego zamiennika.
Składniki:
Biszkopt: 4 średnie wafelki Prince Polo, 4 jajka, 3/4 mąki pszennej, 3 łyżki mąki ziemniaczanej, 1 łyżeczka proszku do pieczenia, pół szklanki cukru.
Masa serowa: 350 ml śmietanki 36%, 1 serek homogenizowany, 250 g serka naturalnego, 1 laska wanilii (cukier waniliowy), 1/3 szklanki cukru, 2-3 łyżki żelatyny.
Galaretka: 5 łyżeczek kawy rozpuszczalnej, 2 szklanki wody, 1/4 szklanki cukru, 2-3 łyżeczki żelatyny.
Zanim przystąpimy do pieczenia prosimy o pomoc Mamę, która pomoże uniknąć katastrofy w kuchni. Następnie przechodzimy do przygotowania biszkoptu.
Bierzemy 4 jaja. Oddzielamy białe od żółtego (powiedzcie, że też Wam to sprawia jakąś dziwną przyjemność!). Białka bijemy na pianę, puszystą oczywiście. W międzyczasie dodajemy cukier, a jak już się białe ubije, to żółtka i mąkę z proszkiem do pieczenia. Wafelki kroimy na kawałeczki, trochę podjadając. Wsypujemy do ciasta i całość przelewamy do tortownicy. Nagrzewamy piekarnik do 170 stopni i pieczemy ok. 4o minut. Robimy zdjęcie, na którym nasza masa wygląda jak bigos i dochodzimy do wniosku, że fotografowanie jedzenia jest trudniejsze niż samo jego przyrządzanie.
Zostawiamy tę myśl, gdyż musimy zająć się masą sernikową. Ubijamy śmietanę razem z mieszanką serka homo i naturalnego. Robiłam to na oko, ale ma być mniej więcej tyle sera, ile śmietany. Dodajemy cukier i wanilię. Na koniec żelatynka, żeby nam sernik zmężał. 2-3 łyżeczki zalewamy zimną wodą, podgrzewamy (tylko tak, żeby się nie zagotowała). Jak nam trochę ostygnie, to dodajemy do reszty. Masę wlewamy na biszkopt i już mamy dwa piętra ciasta. Ostatni level przed nami.
Na początku wydawało mi się, że kawa nie pasuje do tego zestawu, ale jej gorzki smak zrównoważył słodkość spodu. Dlatego jeśli macie zamiar ją zastąpić czymś innym, to polecam najpierw sprawdzić, jak to smakuje. Dobra, nie rozgadujemy się, tylko gotujemy pół szklanki wody w rondelku i rozpuszczamy w niej cukier. Kawę zalewamy gorącą wodą (1 i pół szklanki). Żelatynę rozpuszczamy w łyżce zimnej wody i odstawiamy na minutkę, dwie. Łączymy kawę, syrop cukrowy, żelatynę i mieszamy aż się rozpuści. Jak galaretka zacznie powoli tężeć, to wlewamy ją na zastygnięty ser (dużo czekania i stygnięcia przy tym cieście!). Efekt końcowy wygląda tak:
Żeby ciasto wyszło po islandzku, polecam słuchać muzyki, która kojarzy Wam się z wyspą. Ja wybieram “Domowe Melodie”, bo to zespół, który przypomina mi podróżowanie po Islandii. Pierwszy raz na żywo zobaczyłam ich właśnie tam i chyba już każdy koncert będzie przypominał mi występy w islandzkich kawiarenkach. Jeśli ktoś ich jeszcze nie zna, to polecam z całego serca. Nakarmcie swoich bliskich pysznym ciastem i dobrą muzyką!
Choć czasem nie jest lekko
I bolą stopy bose
Nie wiem, co będzie ze mną
Bo nie chcę już z powrotem
http://www.youtube.com/watch?v=wmx8yCb_0d4
Lekcja islandzkiego dla Polaków: akcent na luz
Wyprowadzka na Islandię miała na mnie ogromny wpływ i zmieniła mnie w wielu kwestiach, a niektóre z nich dostrzegam dopiero po powrocie. Przede wszystkim nabrałam dystansu do siebie i innych. Zaraziłam się islandzkim luzem na tyle, aby teraz mieć problem z nerwówką, jaka panuje w Polsce. Kocham swój kraj, ale ilość hejtu mnie przeraża. Bluzganie Owsiaka, pretensje o pogodę do rządzących czy skandaliczne zachowanie młodzieży na spotkaniu z Anną Grodzką sprawiają, że zastanawiam się, co z nami jest nie tak. To jest jeden z tych skutków ubocznych podróżowania, bo prawdopodobnie wcześniej wyglądało to tak samo, ale ja uznawałam to za stały element każdego społeczeństwa. Ciężej mi zaakceptować takie zachowanie po roku życia w kraju, w którym wszystkie wymienione sytuacje nie miałyby nigdy miejsca.
Kilka dni temu wybrałam się do lekarza i prawie zostałam stratowana przez ludzi czekających w kolejce za to, że mam niższy numerek niż oni. Dyskusja na ten temat trwała chyba z pół godziny, a ludzie własnym ciałem zaczęli blokować drogę do gabinetu. Poziom złej energii w tej poczekalni sięgał sufitu. Kiedy wybuchnęłam głośnym śmiechem, to wszyscy spojrzeli na mnie jak na wariatkę, co rozbawiło mnie jeszcze bardziej, bo wyglądali jak walczące ze sobą dzikusy. Nawet mieli nastroszone czupryny, bo to było bardzo wcześnie rano. Ta sytuacja uświadomiła mi, że tęsknie nie tylko za Islandią, ale również za jej mieszkańcami.
Przypomniało mi się, jak zaraz po przyjeździe na Islandię, miałam problem z przelewami i próbowałam to załatwić w banku, a obsługa tylko wzruszała ramionami. Oni nie wiedzą, co się stało i patrzą na mnie ze zdziwieniem, kiedy pytam, kto ma wiedzieć. Islandczyk zaakceptowałby pierwszą odpowiedź, a jeśli nie to pracownicy banku mają jeszcze w zanadrzu drugą, która rozwiewa wszystkie wątpliwości: “coś się zepsuło”. Na początku ciężko to przełknąć i człowiek już się rozpędza do małej awanturki, ale nagle się okazuje, że nikt nie podchwytuje zdenerwowania. Nie ma nikogo, kto by odpyskował czy rozumiał, jak ważna jest ta sytuacja. Pani w banku jest tak miła i spokojna, że po którymś z kolei pobycie zaczynasz wierzyć w to, że nie ma się czym przejmować.
Wychodzę więc z propozycją, aby wszystkich malkontentów wysłać na Islandię. Wrócą odmienieni, uwierzcie. Zastanawiam się tylko, kto miałby za to płacić. Jeśli Minister Zdrowia czyta ten wpis, to apeluję o taką narodową kurację. Tymczasem możecie swoim marudnym znajomym podsyłać wersję demo. Oto podstawowe zasady islandzkiego akcentowania życia:
My, ludzie, nie mamy władzy nad wszystkim
Na Islandii jest takie powiedzenie: “Jak ci się nie podoba pogoda, to poczekaj 5 minut”. Oni nie narzekają na warunki atmosferyczne, bo wiedzą, że nie mają na to wpływu. Mimo tego, że przez kilka miesięcy żyją w ciemnościach, a zima trwa prawie cały rok, wciąż należą do najszczęśliwszych narodów na świecie. Z szacunkiem podchodzą do zawirowań pogody i nigdy nie słyszałam, aby Islandczycy mieli pretensje do rządu, że coś zamarzło. Natura jest potężniejsza zarówno do PKP, jak i od władz. To, że znaleźliśmy kilka sposobów na jej poskromienie nie oznacza od razu, że mamy nad nią pełną kontrolę. Pogódź się z pogodą, a przestanie ci ona przeszkadzać. Naprawdę w Polsce nie jest tak źle, jak Wam się wydaje.
Przestrzeń
W filmie dokumentalnym “Heima” wokalista zespołu Sigur Rós opisując swój naród, mówi o przestrzeni. Moim zdaniem to jest słowo klucz, które powinno zastąpić wyświechtany slogan “tolerancja”. Na Islandii ludzie dają sobie przestrzeń i nie są skorzy do wchodzenia z butami w czyjeś życie. Dlatego akceptowanie drugiego człowieka, takim jakim jest, przychodzi im w sposób naturalny. Marsz równości na Islandii nie jest tylko świętem homoseksualistów, ale wszystkich ludzi. Islandczyka nie obchodzi, czy jesteś gejem, chodzisz w futrze latem czy żyjesz bez ślubu. To jest twoja sprawa albo raczej – to jest twoja przestrzeń.
Niech każdy robi, co chce
W filmie “Reykjavik 101” jest taka wymowna scena, w której bohater zapytany o to, czym się zajmuje, odpowiada, że niczym. Oczywiście nie jest to obnażanie Islandczyków z lenistwa, ale pokazanie, że tam możesz się zajmować, czym tylko chcesz. Nawet jeśli komuś może się wydawać to absurdalne. Ty wybierasz. Nikt nie wmawia ci, że człowiekiem sukcesu będziesz, zarabiając grubą kasę i chodząc w garniturze. Możesz być muzykiem, na którego koncerty przychodzi kilka osób. Dopóki będziesz to robił, nawet rząd wesprze cię zasiłkiem. Na Islandii nie ma sztywnych podziałów na zawody. Znana piosenkarka pracuje w lumpeksie, a specjalista od marketingu piecze wieczorami bułki w piekarni. I nikt nikogo nie ocenia i nie klasyfikuje ze względu na to, co robi. To uwalnia ich od sytuacji, w której jeden na drugiego patrzy z góry albo dyskwalifikuje kogoś do robienia pewnych rzeczy. W Polsce jest jakaś ogromna potrzeba sztywnych definicji i wpychania ludzi do worków. A potem boli nas, że ktoś z worka obok odniósł sukces w naszej dziedzinie. Jak on mógł startować w tych zawodach, skoro nie pasuje do definicji?! Zapraszam do Reykjaviku – miasta, którego burmistrzem jest komik, mający swój zespół i przebierający się czasami za kobietę.
Porażka jest sukcesem
W książce “Geografia szczęścia” autor odwiedza kraje, które są uważane za najszczęśliwsze na świecie. Przyjeżdża również na Islandię, gdyż zajmuje ona wysoką pozycję w tym rankingu. Rozdział ten ma tytuł “Szczęście jest porażką”. Jeśli komuś się nie powiodło, to znaczy, że próbował. I trzeba go za to podziwiać. Ludzie sukcesu i ci, którzy ponieśli porażkę są na tym samym szczeblu drabiny. Zarówno jedni, jak i drudzy, mają swoje wady i zalety. Mam wrażenie, że w Polsce sukces jest stawiany na tej samej półce, co ideał. Dlatego być może dziwi nas, że aktorki mają cellulit czy rozwodzą się. Ukrywanie porażek i naświetlanie sukcesów prowadzi do mylnego wyobrażenia, że ludzie, którzy coś osiągnęli są idealni. Łatwiej jest próbować ze świadomością, że porażka to nie jest coś wstydliwego.
Współpracuj albo giń
Jest taka teoria, która mówi o tym, że ludzie w krajach o chłodniejszym klimacie są bardziej skorzy do współpracy. Przez wieki byli zmuszeni zdobywać pożywienie w trudnych warunkach i nauczyli się, że łatwiej jest to osiągnąć w grupie. Potem słucham tego coveru “Say my name” w wykonaniu dwóch islandzkich artystów i w głowie pojawia się mnóstwo innych, pięknych piosenek, które powstały przy współpracy islandzkich artystów. Rynek muzyczny jest idealnym przykładem tego, jak oni potrafią ze sobą współdziałać. Tam jest normą, że jeden perkusista gra w kilku zespołach, wokalista ma trzy rożne projekty, a na co dzień jeszcze grają razem. Może mi się nie podobać muzyka, którą tworzy zespół, ale jak będzie taka potrzeba, to pożyczę mu sprzęt czy zajmę się oprawą muzyczną na koncercie. Życzyłabym sobie, żebyśmy więcej współpracowali, a mniej gnili.
Chyba sobie wydrukuję ten post i podsunę zdenerwowanym paniom przy następnej wizycie w przychodni.
Można inaczej
Przed chwilą przeczytałam informację o tym, że została podpalona tęcza na Placu Zbawiciela. Nigdy nie rozumiałam, skąd bierze się w ludziach tyle nienawiści, a teraz, kiedy mieszkam w najbardziej tolerancyjnym kraju na świecie, uderza mnie to z podwójną siłą. Każdy z nas jest inny i powinniśmy się tym faktem jarać, zamiast jarać cokolwiek innego. I to jeszcze w Święto Niepodległości! Uczestniczyłam w jednym Marszu Równości w Krakowie i bałam się o swoje życie. Od tamtej pory takie wydarzenia kojarzyły mi się z walką i sporem. Kiedy usłyszałam od koleżanki, że zabiera dziecko na Paradę Równości, byłam przerażona. Potem dowiedziałam się, że można inaczej. Continue reading