Sama nie wiem, jak to się stało, ale mój najbardziej spontaniczny wypad podczas całej podróży po Stanach odbył się do Vegas. Może zadziałała na mnie atmosfera tego miejsca, a może odczuwałam presję końca całej wyprawy, ale to był jeden z tych momentów, w których poczułam się jak w amerykańskim filmie. No, może jak w teledysku, bo długość tego wypadu nie może pretendować do miana filmu fabularnego. W Las Vegas spędziłam zaledwie kilka godzin. Jak cudownie brzmiałaby ta historia, gdybym jeszcze wygrała milion! A może wygrałam i tak naprawdę piszę do Was z mojego luksusowego apartamentu, stukając w pozłacaną klawiaturę? Tak wyobrażałam sobie zakończenie tej historii, ale wróćmy do początku.
Ostatnie tygodnie w Stanach poświęciłam na plądrowanie Kalifornii. Najpierw włóczyłam się po różnych miasteczkach w okolicy Los Angeles, a potem wypożyczyłam samochód na 10 dni i pojechałam wybrzeżem na północ. Do tej części jeszcze wrócę, bo wybrzeże Kalifornii to dla mnie jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi (Big Sur!). Kiedy dojechałam do San Francisco i dowiedziałam się, że w ten weekend odbędzie się tam Parada Równości, wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Polacy mi nie wybaczą, jak nie udokumentuję tego wydarzenia! Postanowiłam zostać dłużej niż planowałam, przez co miałam już niewiele czasu na drogę powrotną, a wiedziałam, że Yosemite nie skreślę z listy. Kiedy zapytałam na Facebooku o to, co powinna wybrać – Paradę Równości w San Francisco czy Las Vegas, większość ludzi z Polski głosowała za kasynami. Wydaje mi się, że też bym tak odpowiedziała, gdybym podejmowała tę decyzję jeszcze w Polsce. Jednak po wielu rozmowach z Amerykanami odniosłam wrażenie, że Las Vegas jest przereklamowane. Ludzi ciągnie tam, bo to chyba jedna z najgłębiej zakorzenionych w kulturze miejscówek. Mi się najbardziej kojarzy z Frankiem Sinatrą, który w latach swojej świetności grał tam sporo koncertów i zaliczał pewnie dwa razy tyle kobiet. Jednak przy wyborze między parkiem narodowym, który tonie w bogactwach natury, a na każdym zakręcie zapiera ci dech w piersiach, a Las Vegas, nie było osoby, który poradziłby mi, abym wybrała to drugie. Dodatkowym argumentem było to, że do miejsca uciech i wiecznej imprezy po prostu lepiej jechać w grupie znajomych czy przyjaciół, a nie samemu. Tam się jedzie po to, aby obudzić się z tygrysem na drugi dzień, a ja na taki stan świadomości nie mogłam sobie pozwolić. Pojawiła się okazja wspólnego wypadu do Vegas z ludźmi, których poznałam tydzień wcześniej w Arizonie, ale niestety nie udało im się zakończyć sesji na czas. Miałam jeszcze kontakt do syna mojej kochanej babci – mormonki, która gościła mnie w Utah, ale oni z kolei wyjechali na wakacje. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały więc na to, że Vegas powinnam odpuścić. Cały poniedziałek spędziłam w Yosemite, a we wtorek rano miałam się stawić w wypożyczalni samochodów w Los Angeles. Do parków narodowych zazwyczaj wjeżdża się jedną stroną i wyjeżdża drugą, gdyż jeździ się tam bardzo wolno ze względu na ograniczenia prędkości w ochronie zwierzątek czy wijące się serpentyny. Nie opłaca się jechać z powrotem przez park, dlatego też do Los Angeles pojechałam od wschodu. Miałam zamiar prowadzić dopóki się nie ściemni, przenocować gdzieś po drodze, a rano oddać samochód.
Jechałam na południe i w pewnym momencie zobaczyłam drogowskaz – Los Angeles na prawo, Las Vegas na lewo. I po prostu skręciłam w lewo. Wszystkie argumenty przeciwko zagłuszyła cisza bezludzia. I zanim jeszcze dojechałam do miasta rozpusty, wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. Droga z Yosemite do Vegas to jedna z najpiękniejszych, jakimi jechałam. Totalne pustkowia, krajobraz zupełnie innych od tego, który widziałam przed chwilą. Ludzie, którzy mieszkają w Kalifornii to szczęściarze, bo w tym jednym stanie mają wszystkie dostępne krajobrazy z puli, którą ma dla nas kula ziemska. Jadę, jestem sama na drodze, w głośnikach leci country, a w lusterku zachód słońca. A ja jadę do Vegas!
Na miejsce dojechałam około 22 i postanowiłam, że przez kilka godzin pochodzę po centrum, a potem pojadę do LA, żeby zdążyć oddać samochód na czas. Miałam taką zasadę w podróży, że nie chodzę nigdy sama nocą po mieście, ale zapewniam Was, że Las Vegas jest chyba jednym z najbezpieczniejszych miejsc o tej porze. Na ulicach są tabuny ludzi, w tym rodzinki z dziećmi oraz pełno policji i prywatnych ochroniarzy kasyn. Ponieważ nie planowałam wcześniej tej wycieczki, to nie wiedziałam, co ja mam właściwie zrobić po przyjeździe tam. Po godzinie jazdy zatrzymałam się i napisałam do kolegi, którego poznałam w Flagstaff, bo wiedziałam, że on już parę razy był w Vegas. Powiedział mi, że mam jechać do pierwszego lepszego kasyna i zostawić tam auto, bo wszystkie parkingi w Las Vegas Strip, czyli dzielnicy z kasynami i hotelami, są darmowe. To jadę dalej! Po drodze zatrzymywałam się tylko na stacjach, aby dokupić kolejną kawę. Wypiłam ich kilka, a potem jeszcze ze dwa energetyki i powiem Wam, że wprowadziłam się dziwny stan. Mimo, że nie upiłam się w Vegas, to byłam na lekkim haju, ale czułam, że to stan idealny na to miasto. Jakie pierwsze wrażenie? Gorąco! Był środek nocy, a ja pociłam się jak w saunie. To jest miasto zbudowane na pustyni i to się czuję w Vegas. Oczywiście wszystkie kasyna są klimatyzowane, więc można tam szukać schronienia, tracąc przy okazji majątek. Było mi okropnie gorące i czułam dopadające mnie znużenie, a na myśl o prowadzeniu w nocy miałam lekki stres, ale lubię ten stan. Lubię oglądać zachód słońca na pustkowiach Kalifornii i patrzeć na księżyc w Nevadzie.
Chciałam zrobić tam dwie rzeczy – zobaczyć parę młodą, wychodząca z kaplicy ślubnej i zagrać na maszynie. Błądziłam po Caesars Palace w poszukiwaniu nowożeńców, ale jak się okazało, nie można wejść do kaplicy czy nawet przed nią, jeśli nie jest się na liście gości. Jedyna opcja, żeby to zobaczyć, to samemu wziąć ślub, ale akurat nie było żadnego chętnego pod ręką. Może następnym razem. Miłość w Vegas jest bardziej ekskluzywna, ale za to pieniądze…to jest dostępne dla wszystkich. Prawdziwa równość ras, wyznań, kultur. Każdy może zostać milionerem, co i ja miałam w planach tej nocy. Jak już schodziłam kilka kasyn, to uznałam, że pora zamienić kasę na żetony i spróbować szczęścia. I tutaj szok! Na maszynach można grać bilonami. Czy tylko ja miałam zakodowane w głowie, że tam się wrzuca monety?
Zdradzę Wam sekret, że tej nocy nie zostałam milionerką i przegrałam 10 dolarów. Najgorsze jest to, że to trwa strasznie szybko. Jeden dolar, sekunda i nic. Cała impreza jest skończona po 2 minutach, więc żeby się porządnie zabawić trzeba tam jechać z jakąś poważniejszą sumą. Ja wolałam kolejne 10 dolarów przeznaczyć na śniadanie, więc po tych nieudanych próbach zostania wielką panią, udałam się do samochodu. Czułam, że muszę się trochę przespać przed drogą, więc w moim luksusowym apartamencie na parkingu w Las Vegas ucięłam sobie energetyzującą drzemkę. Powrót nie był najprzyjemniejszy, bo nie lubię prowadzić po ciemku. Nie spodziewałam się też takiego ruchu na autostradzie o 4 w nocy. W życiu nie widziałam tylu aut na drodze i wszyscy jechali z prędkością 130 km/h. Zjechałam na lewy pas, bo byłam najwolniejsza, chociaż miałam na liczniku ponad stówę. Zostałam strąbiona kilkanaście razy przez wściekłych kierowców, ale nie mogłam sobie pozwolić na szybszą jazdę po tak małej ilości snu. W końcu dotarłam do Los Angeles, a po drodze zaliczyłam jeszcze wschód słońca w drodze. Byłam okropnie zmęczona i kiedy po oddaniu samochodu musiałam czekać na pociąg, aby dostać się do mojego gospodarza, już bez żadnych skrupułów wyłożyłam się na peronie wśród eleganckich ludzi, zmierzających do pracy. Mimo wszystko leżałam tam z uśmiechem na twarzy, bo czy mogłabym wybrać lepsze miejsce na świecie na spontaniczną wycieczkę niż Las Vegas?