Dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć o miejscu, które trzymam na czarną godzinę. Na dzień, w którym będę miała przed czym się schować. Kiedy on nadejdzie, spakuję się i pojadę właśnie tam. Nie jestem wcale oryginalna w swoim zachwycie, bo pojechałam tam pod wpływem notek z innych blogów i opisów z książek autorów, którzy zachwycali się tym miejscem od wieków. Big Sur to region przy wybrzeżu Kalifornii, na drodze pomiędzy Los Angeles i San Francisco, czyli idealna odskocznia w dzicz między dwoma miastami.
Jak tam dotrzeć?
Jest to proste i skomplikowane zarazem, a przynajmniej ja miałam mały problem nie tyle ze znalezieniem Big Sur, ale z orientacją na temat tego, czym ono jest. Przyzwyczajona do tego, że do parków narodowych wjeżdżałam po okazaniu karty i przekroczeniu bramek jechałam sobie, nie zauważając, że już dawno wjechałam do Big Sur. To nie jest jedno miejsce czy park, tylko region wybrzeża na terenie którego znajduje się kilka parków stanowych i to za ich nazwami należy się rozglądać. Jechałam drogą numer 1 i zatrzymałam się dopiero, kiedy zobaczyłam dziwne posągi z myślą, że może warto to zobaczyć przed Big Sur. Tam się zorientowałam, że jestem już w połowie i muszę się wracać, jeśli chcę zobaczyć to, co chciałam. A tym miejscem otrzeźwienia była urocza biblioteka Henry’ego Millera, który zaszył się w Big Sur, uciekając od cywilizacji i jest jednym z czołowych pisarzy, którzy rozpropagowali ten region.
Flagowym obrazem Big Sur jest ta plaża w parku stanowym Julia Pfeiffer Burns, którą ja na początku przegapiłam, szukając znaków na Big Sur…To jedno z tych miejsc na świecie, w których możesz zrobić zdjęcie pilotem, a i tak wyjdzie dobrze. Jak pierwszy raz zobaczyłam tę plażę na blogu Ja i on (polecam szczególnie tym, którzy wybierają się na zachodnie wybrzeże), to wyobrażałam sobie jak leżę koło tego wodospadu na bezludnej plaży. Niestety (albo stety) do plaży nie ma dostępu, ale można sobie popatrzeć na nią z góry i jak człowiek ma chociaż trochę wyobraźni, to poczuję się jakby leżał tam na dole.
Tych atrakcji przy drodze jest bardzo dużo i można tam spędzić nawet kilka dni, włócząc się po bezludnych lasach i plażach. Dla mnie już sama przejażdżka była ogromną bombą, mieszanką adrenaliny i zachwytu. Nie jestem najlepszym kierowcą, więc jazda serpentyną nad przepaścią była dla mnie dużym wyzwaniem.
Wieczorem musiałam być w Santa Cruz u znajomego znajomej, więc zaliczyłam jeszcze tylko jedno miejsce przed wyjazdem. To jest ostatni przystanek, ale za nic nie mogę sobie teraz przypomnieć nazwy. Dostałam tam mandat, więc dzięki temu będę mogła uzupełnić tę informację, kiedy wrócę do Polski. Nie ma tego złego! Aby dojść do plaży trzeba przeprawić się przez krzaki (25 min spacerkiem), przez co bardziej prawdopodobne, że zamiast ludzi spotka się zwierzątka.
Można się poczuć przez chwilę jak na bezludnej wyspie.
Ach, Kalifornia! Jak będę miała przed czym uciekać, to wiem gdzie.
Też zakochałam się w Big Sur. W sierpniu br wyruszłam w tygodniową trasę po Stanach i na zakończenie przejechałam właśnie Big Sur, które było cudną odskocznią od pustynnych krajobrazów z poprzednich dni. Mogę tylko żałować, że odkryłam je tak późno i zostawiłam sobie na nie tak mało czasu. Ale przynajmniej jest po co wracać 🙂
Wiem, śledziłam Twoją wyprawę 🙂 Ja bym z chęcią do Kalifornii też jeszcze wróciła! Północ musiałam ominąć, a żałuję…
wow, rewelacja 🙂
Jedni znają to miejsce jako Big Sur, dla innych jest to część West Coast Highway Road Trip. Tak czy inaczej jest to jedna z najładniejszych tras widokowych na świecie. Chyba trzeba będzie wybrać się tam kiedyś i dokończyć zwiedzanie, bo znam tylko południową część tej wspaniałej drogi (z Santa Monica do San Diego). Polecam odwiedzenie nadmorskich miasteczek San Juan Capistrano i San Clemente. Miłośników kąpieli ostrzegam, że woda w oceanie jest zimna nawet w lipcu.
A widzialas bryce canion w utah ? to dopiero cud!